sobota, 22 grudnia 2012

Metafizyczna wędrówka

„Ten wart wolności, jak i życia, kto je codziennie zdobyć musi!” – to pochodzące z „Fausta” zdanie Philip K. Dick w swojej ostatniej powieści, „Transmigracji Timothy’ego Archera”, przytaczał kilkukrotnie niczym mantrę. Codzienne „zdobywanie” dla autora „Ubika” przede wszystkim oznaczało poszukiwanie odpowiedzi na pytania związane zarówno z sensem ziemskiej egzystencji, jak i istnieniem życia pozagrobowego. I nawet jeśli ta długa i mordercza wędrówka między kolejnymi znakami zapytania i niejednoznacznymi odpowiedziami nie doprowadziła pisarza do poszukiwanych prawd, zakończyła się powstaniem jednej z jego najbardziej rozpoznawalnych powieści – „VALISa”, stanowiącego pierwszy tom głośnej trylogii, tematycznie podsumowującej życiowe poszukiwania autora.


Na początku był promień…

Geneza powstania „Trylogii VALISa” jest równie niejednoznaczna i tajemnicza, co cała twórczość pisarza. Philip Kindred Dick był jednym z najbardziej rozpoznawalnych i płodnych (w ciągu dwóch najbardziej efektywnych lat pracy napisał jedenaście powieści i około sześćdziesiąt opowiadań) amerykańskich autorów science fiction, które – jak sam utrzymywał – było możliwością ucieczki i alienacji od społeczeństwa. W swej twórczości od początku dotykał tematów teologicznych i filozoficznych, zastanawiając się między innymi nad istotą człowieczeństwa (często ukazywał ludzkie zachowanie w zestawieniu ze sztuczną inteligencją, czego przykładem są powieści pokroju „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”) oraz prawidłowym postrzeganiem rzeczywistości („Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”). Kwestia wiary przewijała się również przez całe życie pisarza, na co wpływ miała w dużej mierze przyjaźń z ówczesnym biskupem Kalifornii, Jamesem Pike’em, o którym Dick wspomina między innymi w „Labiryncie śmierci”, „Wbrew wskazówkom zegara” czy – poświęconej alter ego Pike’a powieści – „Transmigracji Timothy’ego Archera”. Ku napisaniu „VALISa” autora pchnęło jednak coś znacznie istotniejszego.

Katalizatorem, który przyczynił się w głównej mierze do powstania powieści, było objawienia, jakiego pisarz doznał w marcu 1974 roku. Autor upierał się, że w tym czasie doświadczył manifestacji boskiej mocy, opisanej jako „różowy promień”, który poszerzył świadomość i wiedzę Dicka z zakresu religii, a także poinformował go o ukrytej przepuklinie syna. Wszystko zaczęło się krótko po usunięciu przez pisarza zęba mądrości. Kobieta, która dostarczała mu leki przeciwbólowe, miała na szyi naszyjnik w kształcie ryby. Zapytana o jego znaczenie, podkreśliła wagę tego symbolu, wspominając, że noszonego go jeszcze za czasów pierwszych chrześcijan. Od tego momentu Dick doświadczył szeregu wizji, połączonych z halucynacjami pełnymi abstrakcyjnych wzorów, jak choćby wspomniany promień. O ile informacja o chorobie syna – stosunkowo łatwa do zweryfikowania – okazała się prawdą, o tyle wiarygodność pozostałych elementów objawienia pozostaje tajemnicą. Wiadomo jednak, że począwszy od 1974 aż do 1982, roku swojej śmierci, Dick pisał tzw. „Egzegezę”, w której rozważał przyczyny swych doświadczeń i ich religijny wymiar. Kolejnym następstwem wydarzeń z 1974 roku był właśnie „VALIS”, najbardziej autobiograficzna powieść Dicka, bazująca na jego niezwykłych przeżyciach.

Koniolub Dick i ostatnia Krucjata

Historia powstania powieści jest jednak nieco bardziej skomplikowana. Pierwsza wersja tekstu opartego o przeżycia z 1974 roku została odesłana przez wydawcę z prośbą o dokonanie zmian. Dick postanowił więc napisać całą książkę od nowa, czego efektem jest właściwy „VALIS”. Wcześniejsza wersja z czasem również została opublikowana jako „Wolne radio Albemuth”, powieść pełna zbieżności i podobieństw do swej szerzej rozpowszechnionej następczyni. Nazwanie „VALISA” tekstem autobiograficznym nie jest do końca zgodne z prawdą. Autor występuje bowiem w powieści pod dwoma postaciami – jako Phil, znany pisarz science fiction (co by się zgadzało) oraz Koniolub Grubas, cierpiąca na depresje, alternatywna osobowość autora, której nazwa pochodzi od greckiego znaczenia imienia „Philip” („kochający konie”) oraz niemieckiego tłumaczenia słowa „dick” („gruby”). Koniolub, podobnie jak autor powieści, doznał objawienia, które zapoczątkowało pisanie „Egzegezy”, łączącej dogmaty między innymi gnostycyzmu, kabały, Biblii czy new age. Tego typu zbieżności z życiem pisarza jest dużo więcej – te same wizje, uzależnienie od narkotyków, śmiertelna choroba przyjaciółki i tym podobne.

„VALIS” to powieść ciężka, w której Dick daje upust zbierającym się przez całe życie pytaniom. Szuka istoty odpowiedzialnej za całe zło świata, symbolizowane odejściem wspomnianej przyjaciółki czy – z przymrużeniem oka – uśmierconym bez powodu kotem jednego ze znajomych głównego bohatera. Koniolub (czy też Dick) wierzy, że tytułowy „VALIS” (skrót od angielskiego określenia „Vast Active Living Intelligence System”), dzięki któremu pisarz doznał objawienia, to satelitarna sieć, przekazująca za pomocą „różowego promienia” sygnały i informacje na Ziemię, w celu ułatwienia kontaktu ludzi z istotami pozaziemskimi czy absolutem. Tekst przynosi zarówno odpowiedzi na trapiące pisarza kwestie, jak i kolejne pytania, które – jak można się domyślić – zaprowadziły Dicka do następnej, tematycznie podobnej powieści.
Inwazja wątpliwości

„Boża inwazja” jest dużo bardziej logiczna od poprzedniczki i pozbawiona charakterystycznego dla niej chaosu. Powieść opowiada o losach Herba Ashera, kolonistę planety CY30-CY30 B, mającego za zadanie odbieranie sygnałów wysyłanych przez satelity. Pewnej nocy słyszy głos przedstawiający się jako Jah, miejscowe bóstwo czczone przez autochtonów – zamieszkujących planetę, mało inteligentnych robotów. Istota we śnie uświadamia Asherowi, iż jego znajoma, Rybys, nosi w sobie boską istotę, którą – z powodu ciężkiej choroby – będzie w stanie urodzić jedynie na Ziemi, parodiując w ten sposób biblijną opowieść o niepokalanym poczęciu. Tajemniczy głos zleca protagoniście zawarcie formalnego związku z kobietą oraz opiekę nad nią podczas podróży na Błękitną Planetę, gdzie Bóg – zaraz po swoim przyjściu na świat – zamierza dokonać całkowitej zagłady uniwersum. Po dotarciu na miejsce Rybys ulega jednak wypadkowi, w wyniku którego traci życie. Dziecko rodzi się żywe, jednakże w skutek powikłań na dziesięć lat traci pamięć, a wraz z nią wszelkie wspomnienia dotyczące celu swojej wizyty.

W przeciwieństwie do „Valisa”, gdzie Dick odniósł się do ogromnej liczby wyznań i ruchów religijnych, w Bożej inwazji autor czerpie głównie z Biblii, kabały oraz gnozy. Idea tej ostatniej ma największy wpływ na kształt powieści – autor przeistacza stare podania, według których na początku pojawiły się dwie bliźniacze istoty mające wykreować swoje odrębne światy. Jedna z nich okazała się jednak kaleką i to właśnie ona stworzyła miejsce pełne wad, w którym żyjemy. Naprawę tegoż uniwersum postawił sobie za cel jej antagonista, który od wieków stara się do niego przeniknąć, by dokonać tytułowej bożej inwazji.

Tym razem autor, rozwodząc się nad przyczyną ziemskich nieszczęść i niedoskonałości, takich jak nieuleczalne choroby czy śmierć, zastanawia się, jak wyglądałby świat idealny, pozbawiony wszelkich błędów. Następnie konfrontuje tę idylliczną wizję z rzeczywistością, która – w swoim założeniu – miała być szara i dzięki temu realna, dochodząc ostatecznie do wniosku, że jedynie prawda, choćby najbardziej bolesna, daje właściwą satysfakcję; świat doskonały natomiast zawsze pozostanie nieprzynoszącą spełnienia iluzją, którą zdradza wieczna nieskazitelność.

Dick zastanawia się również nad rosnącym zaufaniem do nauki, prowadzącym do braku jakichkolwiek wątpliwości dotyczących struktury świata oraz coraz rzadszych rozważań filozoficzno-egzystencjalnych społeczeństwa. Tworząc alternatywną wizję Ziemi opanowanej przez tak zwany Światopogląd naukowy, odsuwający w cień sens wiary i pozostawiający badania bytu jedynie dziedzinom ścisłym, zwraca uwagę na istotę takowych refleksji, gdyż – jak słusznie zauważyła w przedmowie Maja Lidia Kossakowska – z biegiem lat coraz mniej osób poświęca czas tego typu problemom, a ci, którzy się na to porywają, często uważani są za dziwaków lub wręcz chorych psychicznie. Problem ten Dick porusza zresztą ponownie w „Transmigracji Timothy’ego Archera”, gdzie ustami Angel Archer, protagonistki i narratorki, mówi o tym, jak ciężko dziś uwierzyć w coś, co wykracza poza możliwości nauki. Bohaterka zauważa, że człowiek w takim przypadku jest w stanie szukać dziesiątek – czasem w ogóle nielogicznych – wytłumaczeń, byle tylko odrzucić możliwość jakiejkolwiek paranormalnego, wykraczającego poza rozumowanie zjawiska.

O sowach w świetle dziennym

Określanie „Transmigracji Timothy’ego Archera” trzecim tomem trylogii to kwestia umowna. Tak naprawdę zakończeniem cyklu miała być inna powieść, którą Dick pisał w momencie swojej śmierci, i która nigdy nie ujrzała światła dziennego, przez co „Transmigrację…” – ze względu na podobną tematykę – uznaje się za luźną kontynuację poprzednich tekstów, mimo że odróżnia ją od pozostałych jeden istotny element – brak elementów typowych dla science fiction. „The Owl in Daylight” to tytuł niedoszłej powieści, która – oczywiście opierając się na nie do końca potwierdzonych informacjach – zapowiadała się niezwykle ciekawie. Miała opowiadać o niejakim Edzie Firmley’u, kompozytorze przygotowującym muzykę do filmów klasy B, oraz jego zetknięciu się z humanoidalną rasą z odległej galaktyki, charakteryzującą się nietypowym systemem komunikacji bez użycia dźwięków. Szamani owego ludu, wyjątkowi na tle całej rasy, zobaczywszy Ziemię oraz mnogość jej odgłosów, uznali to miejsce za raj, jednak – biorąc po uwagę unikalny rozwój gatunku – nie byli w stanie przekazać tych doświadczeń swoim braciom. Ich najbardziej wyostrzonym zmysłem z kolei miał być wzrok, dzięki któremu potrafili dostrzegać światło i świat w dużo szerszym spektrum niż człowiek, który – w oczach przybyszów – uchodził za istotę prawie ślepą – coś, czym z kolei dla człowieka jest kret (kwestię tajemniczego tytułu mamy rozwiązaną). Losy kompozytora i dziwnych przybyszów stykają się, gdy wiozący ich na Ziemię statek porywa Eda. Obcy umieszczają w głowie bohatera wtyczkę, dzięki której mogą przejmować odbierane przez niego sygnały dźwiękowe, napawając się odmienną gamą dźwięków, jaką oferuje Błękitna Planeta.

Powieść miała być hołdem złożonym „Boskiej komedii” Dantego, której autor był ogromnym wielbicielem. Po wielu próbach odtworzenia pomysłu Dicka, prób wydania ostatniej powieści Amerykanina zaniechano. Książkę o identycznym tytule wydała natomiast jedna z pięciu żon pisarza, Tessa Dick. Zaznaczała jednak wielokrotnie, iż jej tekstu nie bazuje w żadnym stopniu na zarysie sporządzonym przez zmarłego męża, a jej celem było jedynie oddanie niepowtarzalnego ducha powieści Dicka.

Kolejna wycieczka po święty Graal 

Ostatnią powieścią cyklu jest przywoływana wielokrotnie „Transmigracja Timothy’ego Archera”. Tekst był pokłosiem przyjaźni między pisarzem a biskupem Kalifornii, Jamesem Pike’em. Tytułowego Tima Archera śmiało można określić alter ego niesławnego kaznodziei, który także w rzeczywistości – mimo swoich biskupich godności – często kwestionował wiarę i szukał odpowiedzi na nurtujące go pytania, snując rozmaite, niejednokrotnie zwariowane teorie, przypominając momentami Kobioluba Grubasa z pierwszej części trylogii. Podobieństwo widać również w relacjach duchownego z dzieckiem – zarówno u Pike’a, jak i Archera syn popełnia samobójstwo, które z kolei stało się motywacją do serii seansów spirytystycznych, mających umożliwić kontrowersyjnemu biskupowi kontakt ze zmarłym.

Tekst skupia się przede wszystkim na tematyce śmierci. Owszem, poprzednie tomy umownej trylogii również oscylowały wokół śmiertelnych chorób i trudnych pożegnań, tutaj jednak jego tego najwięcej. Co za tym idzie – sporo jest rozmyślań na temat sensu egzystencji oraz przypuszczeń dotyczących życia pozagrobowego. Główny bohater – zafascynowany odwieczną tajemnicą – sięga, podobnie zresztą jak jego rzeczywisty pierwowzór, po rozmaite okultystyczne techniki, by porozumieć się ze zmarłym synem. Pragnienie dotarcia do wiedzy o życiu po życiu prowadzi do oddalenia się od Kościoła. Dystans między biskupem a jego duchownym zwierzchnictwem zwiększa się jeszcze bardziej wraz z pewnym odkryciem, poddającym pod wątpliwość istnienie Jezusa oraz autentyczność jego nauk. Ostatecznie prowadzi to do odejścia Archera/Pike’a od dogmatów wiary katolickiej i kolejnych poszukiwań na własną rękę.

 Między prawdą a Bogiem

Zdania na temat ostatnich powieści Dicka są mocno podzielone. Część pisarzy, jak choćby Ursula LeGuin, zarzuciło autorowi „Ubika” szaleństwo, uznając niedorzeczne teorie i rzekome objawienie za efekt wieloletniego eksperymentowania z narkotykami. W obronie pisarza stanął między innymi popularny polski publicysta i tłumacz, Lech Jęczmyk. W przedmowie do najnowszego wydania „VALISu” przytoczył tezę, którą w powieści „Dziennik” swego czasu postawił amerykański pisarz, Chuck Palahniuk. Autor słynnego „Fight clubu” słowami przepełnionej goryczą protagonistki wysnuł wniosek, iż dopiero w momencie największego cierpienia artysta zdolny jest do tworzenia dzieł wyjątkowych. Swoją teorię podparł kilkoma przykładami, między innymi odwołując się do osoby słynnego włoskiego skrzypka, Paganiniego, którego największe działa powstały w momencie, gdy muzyk poupadał na zdrowiu, dręczony kiepską sytuacją finansową, syfilisem i masą innych chorób. Co ciekawe, podobny wniosek wysnuł Henry Miller, z tym, że w bardziej dziejowym sensie. W napisanej po powrocie z dziesięcioletniego pobytu na obczyźnie powieści „Klimatyzowany koszmar” pisarz stwierdza, że największy rozwój sztuki przypadał na czasy największej niedoli i cierpienia, tłumacząc w ten sposób słabą kondycję ówczesnych przedstawicieli amerykańskiej bohemy. Podobnie jest z Dickiem, którego Jęczmyk stara się bronić, podając za przykłady poniektóre sceny powieści, które okazują się bardziej przemyślane, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka.

Fakt, iż ostatnie powieści Dicka poświęcone były przede wszystkim metafizycznym rozmyślaniom, nadaje „Trylogii VALISa” pewnej symboliki na tle całej twórczości autora. Jego sytuacja przypomina nieco znakomity film „American Beauty”, gdzie grany przez Cevina Space’ego bohater na rok przed śmiercią – o której oczywiście nie miał zielonego pojęcia – zaczyna zmieniać swoje życie i spełniać najbardziej skryte marzenia. Podobnie jest z Dickiem, który, mimo że nie spodziewał się swojej śmierci, na kilka lat przed nią zaczął szukać odpowiedzi na nurtujące go przez większość życia kwestie. To, czy obecnie pije po drugiej stronie Absynt z Hemingwayem, powrócił jako bothisattwa czy też osiągnął nicość, pozostaje osądzać filozofom i religioznawcom. Ci zresztą docenią boskość jego ostatnich powieści w szczególności.

Felieton pierwotnie publikowany w czasopiśmie "Czas Fantastyki" (nr 3/2012).

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Don Delillo – Nazwy

Alfabet obcości

Proza Delillo jest wypełniona charakterystyczną narracyjną wrażliwością, dzięki czemu język pozwala w trafny sposób przedstawić obserwacje pisarza, jego bolączki i obawy odnośnie współczesności. Takie też są „Nazwy”, ostatnia – pod względem chronologii wydawania tekstów w Polsce – książka pisarza.

Bohaterem rozgrywającej się w latach 70. XX wieku powieści jest James Axton, Amerykanin, który ze względów rodzinnych i zawodowych zamieszkuje w Grecji. Na co dzień zajmuje się „analizą ryzyka” w krajach basenu Morza Śródziemnego i Bliskiego Wschodu, przez co jego życie przypomina jedną wielką podróż. Jednocześnie kuleją jego relacje z synem i żoną, z którą jest w separacji. Przeprowadzka do Grecji wydaje się dobrą okazją do poprawienia stosunków z rodziną. W rzeczywistości ich wzajemny kontakt pogarsza się jeszcze bardziej, a sam bohater zaczyna czuć się przejmująco wyobcowany.

„Nazwy” można czytać jako swoistą krytyką amerykańskiego społeczeństwa z perspektywy Amerykanina, będącego pod wpływem obcych kultur. W tekście wielokrotnie pojawiają się komentarze odnośnie wątpliwej kondycji intelektualnej i tradycjonalnej rodaków głównego bohatera. Wydają się tym bardziej dotkliwe, że padające z ust przedstawicieli tej samej społeczności, patrzącej na ówczesny obraz USA z powątpiewaniem lub kpiną. Jednocześnie sporo uwag poświęconych jest owczemu pędowi ku zawodowemu czy towarzyskiemu zaistnieniu, bez względów na cenę, jaką przyjdzie za nie zapłacić. Kontrastem dla tego typu postawy są społeczeństwa europejskie i Bliskiego Wschodu, tak szanowane i podziwiane przez bohaterów. Pretekstem do ukazania ogromu dorobku kulturowego oraz jego podwalin jest wątek archeologiczny – zarówno żona Jamesa, jak i wspólny przyjaciel rodziny, Owen, prowadzą na terenie Grecji rozległe wykopaliska, co krok odkrywając fascynujące fakty, które zdają się przyćmiewać obecny obraz cywilizacji i motywować bohaterów do poznawania jej kolejnych tajemnic.

Bohaterem idealnym do zobrazowania tychże spostrzeżeń jest właśnie James Axton, człowiek pozbawiony jakiejkolwiek narodowej przynależności, ujawniający swój kosmopolityzm między innymi słowami: Gdyby mi się nie powiodło, nie miałbym do czego wracać, nie należałbym do żadnego miejsca. To Kathryn i Tap byli moim domem, jedynymi prawdziwymi granicami, jakie miałem. Powoduje to wyobcowanie i rozdarcie postaci pomiędzy dwoma światami – traktowanej z kpiną Ameryki i podziwianej Europy, której jednak nie jest w stanie do końca zrozumieć, przez co ma spore problemy z odnalezieniem się w obcym społeczeństwie – zdaje sobie sprawę z piętna, jakim jest pochodzenie. Wpływ na to, zdaniem Jamesa, ma również zagraniczna polityka Stanów Zjednoczonych, która przedstawia ich obywateli na okrągło w niekorzystnym świetle. Bohater uosabia brak zdecydowania – nie jest w stanie rozwieźć się z żoną, choć zdaje sobie dobrze sprawę, że związek pomiędzy nimi dobiegł końca; widząc negatywne skutki polityki własnego kraju nadal pracuje dla potężnej korporacji, która z czasem okazuje się mieć wątpliwe intencje międzynarodowe. Tym jednak, co wyróżnia Axtona, jest pewna niezłomność charakteru. Bohater cały czas próbuje – zawzięcie uczy się obcych języków i stara się odnowić konające relacje z rodziną, choć zdaje sobie sprawę, że w obu przypadkach poświęcony temu czas idzie na marne. Jego braki na tym polu można odbierać jako symbol niemożności dogłębnego poznania i przeniknięcia do obcych kultur, które tak bardzo go pociągają, oraz porozumienia się – zarówno z ich przedstawicielami, jak i najbliższymi – żoną, synem, przyjaciółmi z pracy. 

Ważne obserwacje dotyczą również tytułowej kwestii – nomenklatury. Bohaterowie, podążając za tropem pewnego kultu, mocno zakorzenionego pod względem tradycji w starożytności, zastanawiają się nad istotą dorobku językowego świata oraz tym, w jaki sposób poszczególne mowy kształtowy się i miały wpływ na dzisiejszy obraz cywilizacji. Istotnym wnioskiem jest uznanie ważnych nazw za swego rodzaju nośnik skojarzeń i wiedzy o danym aspekcie kultury. Bohaterowie zwracają uwagę na to, jaki efekt mają zmiany utartych nazw państw, jak choćby Persji na Iran, doszukując się w tym zamierzonego przez zbiurokratyzowane państwa zatarcia w pamięci ludzi filarów kulturowego i historycznego dziedzictwa.

„Nazwy” to kolejna wartościowa pozycja w twórczości Dona Delillo. Autor przygląda się bacznym okiem budzącym jego niepewność zjawiskom, poddając je pod wątpliwość i zastanawiając się nad kondycją moralną i kulturową dzisiejszej cywilizacji. Książka momentami zahacza o elementy kryminału i powieści drogi, dając pisarzowi kolejne okazje do głębokich wywodów na temat różnych miejsc świata, jednocześnie przykuwając zainteresowanie czytelnika. 

Pierwotnie publikowane w serwisie Lubimy Czytać.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Pan Lodowego Ogrodu - rozmowa o cyklu

Asthariel: Koniec czekania dla tysięcy fanów polskiej fantastyki: 30 listopada do sprzedaży trafi ostatni, czwarty tom Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza. Jak w przypadku każdego zakończenia, myśli o końcu historii Vuka, Filara i reszty postaci towarzyszy smutek. Co takiego? To naprawdę koniec? Już nigdy więcej o nich nie przeczytam? Poprzednie trzy tomy różniły się pod względem jakości, ale zawsze były co najmniej dobre, więc mam nadzieję, że nie inaczej będzie i w tym przypadku. A jakie są Wasze opinie o jednym z najpopularniejszych polskich cykli powieściowych? Czego spodziewacie się po jego zakończeniu?

Clod: Muszę przyznać, że przez długi czas omijałem ten cykl szerokim łukiem. Choć Pana Lodowego Ogrodu nie raz i nie dwa trzymałem w dłoniach, to ani okładkowa ilustracja, ani tym bardziej blurb nie potrafiły mnie zachęcić na tyle, bym zakupił pierwszy tom. Wszystko zmieniło się pewnego jesiennego wieczora, gdy dobra znajoma rozpoczęła rozmowę mniej więcej takimi słowami: "Jeśli jeszcze tego nie czytałeś, to jesteś ciapak, a nie fan fantasy". Zwykle podchodzę z dystansem do pieśni pochwalnych, które często zdarza się słyszeć pod adresem książek czy filmów (znajdą się wszak i tacy, co Zmierzch mają za arcydzieło), ale jako że znajoma to osóbka zaufana i obeznana z literaturą fantastyczną, postanowiłem dać Grzędowiczowi szansę. Łatwo się domyślić, jak ta historia potoczyła się dalej: w miesiąc przeczytałem wszystkie trzy części, a od tamtej pory wciąż myślę o wspomnianej znajomej (pozdrowienia dla czarownicy Olki – mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko) za każdym razem, gdy spoglądam na trzy tomy PLO i wciąż nie mogę wyrazić mojej wdzięczności, iż udało się jej przekonać mnie do tej serii.

A wracając do tematu: mam nadzieję, że ostatni tom po prostu wgniecie czytelników w ziemię. Od lektury trzeciej części minęło już troszkę czasu, więc nie jestem całkiem na bieżąco, ale pamiętam, że snując domysły dotyczące końca serii, wyobrażałem sobie epickie starcie pomiędzy Pieśniarzami, a także wojnę toczącą się między Ludźmi Ognia, a Wężami. Co prawda, Vuko miał załatwić wszystko po cichu, ale w międzyczasie sprawy mocno się skomplikowały. W każdym razie, niech zakończenie na długo wryje się fanom w pamięć – ta seria zasłużyła na godny koniec.

Villmar: Co do epickości zakończenia, to jak najbardziej się zgadzam. Mam jednak mieszane odczucia odnośnie tego, czy Grzędowicz wyjdzie z niego obronną ręką – jak pamiętamy, dwa pierwsze tomy przedstawiały losy bohaterów szczegółowo, skutkiem czego tak naprawdę przez większość czasu akcja posuwała się bardzo wolno do przodu. W trzecim tomie, przynajmniej w przypadku wątku Filara, została przyspieszona, a spora część przygód podsumowana w kilku zdaniach tylko po to, by zamknąć tekst spotkaniem dwójki postaci. Przed nami czwarty, ostatni tom, a masa wątków – o ile nie wszystkie – pozostaje nierozwiązanych. Mam nadzieję, że autor nie zacznie znów nieoczekiwanie galopować pod presją zakończenia historii, gdyż, biorąc pod uwagę cały cykl, byłaby to spora niekonsekwencja.

Zicocu: Pierwsza część Pana Lodowego Ogrodu była dla mnie prawdziwym objawieniem. To przy okazji tej lektury zrozumiałem, że polska fantastyka może być efektowna i ciekawa, a przy tym nie musi epatować agresją i wulgarnością. Na drugi tom cyklu czekałem z niecierpliwością... i nie byłem w pełni usatysfakcjonowany. Pojawiło się wrażenie, które zresztą towarzyszyło mi także przy części trzeciej, że Grzędowicz stanął w miejscu i stara się nie zepsuć tego, co osiągnął świetnym otwarciem sagi. Mnie, inaczej niż Villmarowi, spotkanie dwóch głównych bohaterów spodobało się. Dlaczego? Głównie ze względu na otwarcie nowych możliwości. Mam nadzieję, że pisarz wykorzysta tę okazję i zaskoczy nas fabularną bombą. Zakończenie musi być monumentalne, co do tego nie ma wątpliwości, inaczej tysiące czytelników zostałyby zwyczajnie wystrychnięte na dudka. Wierzę również, że Grzędowiczowi uda się także odtworzyć świeży, porywający klimat pierwszego tomu, który sprawi, iż od lektury nie będzie można się oderwać.

Asthariel: No właśnie, wydaje mi się, że pierwszy tom serii był zdecydowanie najlepszy, a potem, choć nie było wprawdzie źle, to jednak już zauważalnie słabiej. Otwierająca serię książka pozostaje jedną z najlepszych powieści w polskiej fantastyce, a jej pierwszy rozdział to, prawdopodobnie, najlepsze zawiązanie akcji jakie napotkałem. Podobała mi się zabawa z oczekiwaniami czytelnika, szybko stworzony kontrast pomiędzy rozpoczynającymi opowieść słowami o niemal mitycznym nocnym Wędrowcu, a natychmiastowym przerzuceniu akcji do przygotowującego się do lotu na Midgaard Vuka. Bardzo przypadła mi do gustu również wspomniana już atmosfera, jednocześnie obca i znajoma. Drakkainen jest zdany wyłącznie na siebie, zrzucony do całkowicie obcego świata, który ostatecznie okazuje się być nie tak odmienny od naszego. Świetny jest też pierwszy rozdział o Filarze, i jego nauce rządzenia na bystretkach - niby nic istotnego dla całokształtu fabuły, ale autorowi udało się napisać naprawdę zapadające w pamięć kilkadziesiąt stron.

Jak chyba większość fanów, tom drugi oceniam jako najsłabszy. Nie jest fatalny, daleko mi do mieszania z błotem autora tylko z powodu wprowadzenia Cyfral pod postacią wróżki, ale trudno się nie zgodzić, iż akcja biegnie w nim zbyt powoli. Część trzecia z kolei ponownie obudziła we mnie zainteresowanie serią – Fjollsfinn jest intrygującym bohaterem, Lodowy Ogród to interesujące miejsce akcji... tylko ten cliffhanger! Jest ktoś, kogo nie zirytowało podobne zakończenie powieści?

Villmar Myślę, że nie ma osób, które byłyby zadowolone z takiego rozwiązania. Zauważyłem jednak, że Grzędowicz ma tendencję do wprowadzania niejasnych zakończeń – przypomnijmy choćby finał pierwszego tomu, gdzie bohater kończy jako drzewo i tak naprawdę nie jest wiadomo, jaki los go spotka. Drugi tom jest rzeczywiście najsłabszy. Początkowo, podobnie jak Astharielowi, nie podobała mi się zmiana Cyfrala, tym bardziej że w pierwszym tomie nadawał bohaterowi pewnej specyfiki i wyróżniał na tle quasi-średniowiecznego świata, a jego brak sprawił, że Vuko – pomijając pochodzenie i cele postaci – stał się jednym ze zwykłych wędrowców przemierzających Midgaard. Z czasem postmodernistycznych elementów pojawia się jednak coraz więcej i myślę, że cykl Grzędowicza w taki właśnie sposób należy odbierać, przez co nawet pojawienie się wróżki w roli Cyfrala wydaje się mniej rażące.

Wrócę na moment do poruszonego przeze mnie wcześniej wątku. Zicocu, chyba nieco źle mnie zrozumiałeś – ja również byłem zadowolony ze spotkania postaci, zresztą już od pierwszego tomu wszystko wskazywało na to, że niczego innego nie możemy się spodziewać. Mój zarzut dotyczył niekonsekwentnego prowadzenia linii fabularnej. Sam pisarz niejednokrotnie podkreślał, że cykl miał być jedną powieścią, która z czasem rozrosła się do tetralogii. W takich przypadkach bardzo łatwo o fabularne potknięcia, związane z prowadzeniem dwóch, początkowo odrębnych, wątków jednocześnie, skutkiem czego jest, na przykład, przyspieszenie opowieści Filara w tomie trzecim. Mam jednak nadzieję, że autor uniknie tego typu rozwiązań w finalnej części, choć sporo jeszcze pozostało do zamknięcia.

Clod: Muszę się z zgodzić z Astharielem, jeśli chodzi o naprawdę udany początek, zarówno w odniesieniu do krótkiego tekstu traktującego o legendarnym Nocnym Wędrowcu (czy pierwsze zdanie tylko mi skojarzyło się z pierwszym zdaniem Wiedźmina?), jak i w odniesieniu do całego pierwszego tomu, który pokazał, że polska fantasy ma jeszcze niejednego asa w rękawie. Znacznie mniej przyjemnie zapamiętałem rozdział wprowadzający postać Filara. Wielce się zdziwiłem, że autor po ponad stu pięćdziesięciu stronach wprowadza nowego bohatera, który na dodatek, na tamtą chwilę, zdawał się nie dorastać Drakkainenowi do pięt. Przez rozdział poświęcony tresowaniu bysterek (będący w istocie ciekawą alegorią traktującą o różnych formach rządów - do czego doszedłem jednak znacznie później) brnąłem z trudem, wyczekując z utęsknieniem powrotu Vuka.

Jeśli zaś o Cyfralu mowa to muszę przyznać, że jedną z moich ulubionych scen w literaturze w ogóle, jest walka Vuka z żabopodobnym potworzyskiem z pierwszego rozdziału. Czytając ją trzy lata temu, nie mogłem wyjść z podziwu dla autora, który nie dość, że wpadł na świetny pomysł (coś na wzór zwolnienia czasu z Matrixa), to w dodatku potrafił go doskonale wykorzystać, serwując czytelnikom trzymającą w napięciu potyczkę.

Niestety, Cyfral to też jeden z głównych powodów, przez które drugi tom i mnie najmniej przypadł do gustu. Wprowadzenie wróżki rodem z Piotrusia Pana zupełnie do mnie nie przemówiło. Odebrało postaci Vuka i całej powieści to, co stanowiło o jej sile. Nie przypominam sobie bowiem innej historii, która w tak przemyślany sposób łączyłaby konwencję fantasy (świat i magia) z science fiction (postać Vuka i związana z nim otoczka). Jednak owa zmiana niosła za sobą także plusy, mianowicie pozwoliła mi bardziej docenić postać Filara, który z czasem stawał się coraz bardziej interesujący. Warto podkreślić chociażby fakt, że to dzięki jego podróży dowiadujemy się o świecie PLO znacznie więcej, niż dzięki przygodom Drakkainena.

Co zaś się tyczy cliffhangera - owszem, irytował, ale wiążę z nim pewne nadzieje. Skoro fabuła trzeciego tomu została przerwana w tak kluczowym momencie, Grzędowicz nie miał innego wyjścia, jak tylko ruszyć z kopyta. Dlatego też wierzę, że czwarty tom nie tylko zacznie się od niezłej zawieruchy, ale że i tempo ani na chwilę nie zejdzie poniżej pewnego, najlepiej tego znanego z pierwszego tomu, poziomu.

Zicocu: Nie zgodzę się z Tobą, Clod, co do wprowadzenia dodatkowego wątku i samej postaci Filara. Po pierwsze, nauka rządzenia i napięcie tworzone na bazie trudnych relacji pomiędzy trzema książętami dają jeden z najlepszych fragmentów całego Pana Lodowego Ogrodu. Może spodobał mi się dlatego, że Grzędowicz postanowił zaskoczyć czytelnika czymś innym niż galopującą akcją? Po drugie, Filar wcale nie jest gorzej wykreowany niż Vuko. Jest inny, ale równie dobrze dopasowany do swojego wątku. Nie można też zapominać o tym, że to dzięki jego wątkowi mieliśmy okazję poznać świat cyklu. Przypomnijcie sobie fragmenty poświęconego niewoli Filara – ponownie są to jedne z najlepszych fragmentów całej sagi. Obaj protagoniści tworzą doskonale zgraną parę, której potencjał, mam nadzieję, Grzędowicz będzie w stanie w pełni wykorzystać w tomie czwartym.

Przyznam szczerze, że jestem jedną z niewielu chyba osób, którym zakończenie trzeciego tomu nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, po znudzeniu wywołanym przez drugi tom i sinusoidalne tempo rozwoju akcji z części trzeciej, poczułem nową nadzieję: “niechże w końcu coś się zmieni”, powtarzałem sobie. Dopiero kolejna książka będzie w stanie zweryfikować to, czy Grzędowicz podjął właściwą decyzję.

Asthariel: Za to mnie osobiście drażniły aż dwa rozdziały poświęcone na niewolę Filara w domu Drżącej Rosy. Za długo to trwało jak na mój gust, przez co pod koniec powieści dla zachowania równowagi przyśpieszono jego spotkanie z Vukiem, żeby jeszcze przed końcem tomu połączyć oba wątki. Filara uważam za protagonistę ciekawszego od Drakkainena: nie ma przewagi związanej z wieloletnim szkoleniem i Cyfralem, może polegać tylko na swoim sprycie i determinacji. Ma też znacznie istotniejszą motywację, jaką jest chęć uratowania kraju przed kultystami Podziemnej Matki. Vuko natomiast robi to co robi, bo taką ma pracę. Nie mówię bynajmniej, że nasz Ulf jest bohaterem kiepskim – po prostu nie jest świetnym.

Jeśli czegoś mi brakuje w serii, to większej ilości postaci, z których punktu widzenia poznawalibyśmy fabułę. Jesteśmy ograniczeni tylko do wiedzy, którą posiadają dwaj główni bohaterowie, przez co nie mamy pojęcia, co się dzieje np. w krainach Van Dykena i Freihoff. Choć z drugiej strony, może to tylko moje osobiste zboczenie i preferencja do bardziej rozbudowanych fabuł...

Villmar Zgodzę się z Astharielem odnośnie ostatniej kwestii, choć uważam z kolei, że brak tej wiedzy daje czytelnikowi wrażenie pewnego zagubienia w obcym świecie, potęguje aurę tajemniczości. Łatwiej dzięki temu identyfikować się z protagonistami, którzy również posiadają skąpe informację. Przyznam jednak rację co do potrzeby wprowadzenia ciekawszych postaci pobocznych – póki co, nie pojawiło się ich zbyt wiele, a jedyną, która zapadła mi w pamięć i świetnie uzupełniała się z Filarem podczas ich wspólnej wędrówki, był Brus.

Jeśli już mowa o protagonistach, większą sympatią darzę jednak Drakkainena. Owszem, wątek Filara wraz z kolejnymi tomami stawał się coraz ciekawszy w przeciwieństwie do losów Vuko – tam nie działo się za wiele. Cały czas jednak pozostaję pod wpływem najlepszego tomu – pierwszego, gdzie to właśnie przybysz z Ziemi dzierżył pałeczkę, a jego kolejne przygody przyćmiewały mniej interesujący wątek następcy Tygrysiego Tronu. Kolejnym atutem Vuko jest jego spojrzenie na świat – bohater postrzega go z perspektywy Ziemianina, a więc kogoś nam bliskiego, przez co łatwo się utożsamiać z poczuciem zagubienia i wyobcowania na nowo poznanej planecie. Ważnym elementem jest też humor – to właśnie komentarze Drakkainena bawią najczęściej. Za pomocą tejże postaci Grzędowicz prowadzi także najciekawsze metatekstualne gry z czytelnikiem – chyba na zawsze zapamiętam fragment, kiedy bohater wchodzi do karczmy i, chcąc choć raz poczuć się jak bohater gier RPG, zamawia piwo czy też ocenia jego smak przez pryzmat ziemskich marek.

Clod: Zicocu, chyba źle mnie zrozumiałeś. Nie napisałem, że Filar jest postacią nudniejszą czy też gorzej wykreowaną, a jedynie, że wprowadzenie jego wątku w pierwszej chwili mnie zaskoczyło (gdyż pojawia się stosunkowo późno) oraz że nie od razu przypadł mi do gustu. Moje nastawienie względem następcy Tygrysiego Tronu zmieniło się wraz z rozwojem akcji i fabuły do tego stopnia, iż to jego rozdziałów wypatrywałem z niecierpliwością. Na dzień dzisiejszy, spoglądając na trzy dotąd wydane części z perspektywy czasu, trudno byłoby mi wskazać “lepszego” z dwójki głównych bohaterów. Zarówno Vuko, jak i Filar mają wiele do zaoferowania czytelnikowi w zależności od jego preferencji i oczekiwań względem protagonisty. Trudno cokolwiek zarzucić ich charakteryzacji – posiadają motywacje, napędzające ich do działania; przemyślenia i wątpliwości dotyczące sytuacji, w których się znaleźli, ale co najważniejsze, obaj ewoluują w trakcie powieści.

O ile o dwójkę głównych bohaterów się nie obawiam, to muszę przyznać rację Astharielowi i Villmarowi w kwestii postaci pobocznych. Większość z nich to tylko i wyłącznie “przeszkadzajki”, z którymi trzeba się w taki, czy inny sposób uporać, a następnie o nich zapomnieć, jak chociażby już wspomniana Drżąca Rosa. Tym niemniej, wydaje mi się, iż nie ma już większego sensu wprowadzać nowych aktorów na scenę w ostatnim akcie. Przez trzy tomy nazbierało się ich dostatecznie dużo, więc jeśli bohaterowie, którzy zdążyli się dotychczas przewinąć przez karty powieści, wrócą i odegrają swoją rolę w zamykającym serię tomie, będę usatysfakcjonowany.

Nie mogę się jednak zgodzić z Astharielem jakoby brakowało punktów widzenia. Dostaliśmy dwie perspektywy, ale jakże ciekawe, a w dodatku wzajemnie się uzupełniające: Vuko - kompletny outsider (powyżej świetnie przedstawił to Villmar) oraz Filar - “tutejszy”, który wyrusza w daleką podróż, podczas której i on odkrywa dotąd mu nieznane kultury, zwyczaje itp. Po co mnożyć wątki i rozwadniać całość? Dość długo czekaliśmy na czwarty tom z zaledwie dwoma głównymi bohaterami; gdyby było ich więcej Grzędowicz mógłby skończyć jak Martin i pisać do końca życia, wystawiając cierpliwość fanów na jeszcze cięższą próbę. Nie w ilości bohaterów, a w stylu Grzędowicza upatrywałbym największej zalety całego cyklu, ze wskazaniem na liczne gierki z czytelnikiem, na które już zwrócił uwagę Villmar (kto w 2005 roku mógł wiedzieć, ile racji miał autor poprzez ironię krytykujący praktyki Unii Europejskiej?). Zastanawiam się, jakie Wy wymienilibyście elementy, jako te, które najbardziej przypadły wam do gustu oraz zdecydowały o dużym sukcesie PLO?

Zicocu: Akcja. Grzędowicz bez najmniejszego trudu wciąga czytelnika w pędzącą opowieść; robi to tak doskonale, że nawet nieco rozwlekły tom drugi połyka się bez najmniejszych problemów. W dodatku pisarz nie zapomina, że odbiorcę co jakiś czas trzeba dokarmiać potężnym zwrotem akcji – i choć nie zawsze są one całkiem udane (jak chociażby kilkakrotnie omawiane już wprowadzenie Cyfral), to na pewno podtrzymują tempo wydarzeń.

Po drugie: bohaterowie. Idealnie uzupełniającą się para Vuko-Filar sprawia, że kolejne teksty chce się czytać. Ponadto każdy z nich ma swoje atuty: chłodna, pełna ironii postawa Ulfa powoduje, iż odbiorca czerpie olbrzymią przyjemność w poznawania świata PLO wraz z nim, a ciągły rozwój Filara czyni go postacią intrygującą, trochę zagadkową, z którą łatwo się zżyć. I choć zgadzam się z tym, że jak na tak długą sagę, ciekawych bohaterów drugoplanowych jest za mało, to nie sposób nie docenić Van Dykena czy Fjollsfinna.

Po trzecie: zabawa konwencją. Rzadko kiedy pisarzom udaje się tak swobodnie balansować na granicy science fiction i fantasy, jeszcze rzadziej – konsekwentnie rozwijać swoją kreację elementami surrealistycznymi (jak kraina Van Dykena czy Lodowy Ogród). To coś świeżego, coś oryginalnego, co daje odbiorcy wrażenie obcowania z czymś znanym i nowym jednocześnie.

Wydaje mi się, że to trzy filary popularności PLO, do których pozostałe elementy tekstu są tylko dodatkami. To one sprawiają, że od lektury nie można się oderwać i że sprawia ona czytającemu tak wiele frajdy.
Villmar Ja na pierwszym miejscu postawiłbym atmosferę niedopowiedzeń, najlepiej oddaną w pierwszym tomie cyklu. Najbardziej w pamięć zapadł mi początek wędrówki Drakkainena – Grzędowicz postawił wyraźnie na powieść-zagadkę, w której dostajemy masę pytań odnośnie praw rządzących Midgaardem i, przez długi czas, żadnych odpowiedzi w zamian. Co stało się z załogą stacji, którą Vuko miał sprowadzić na Ziemię? Czym jest tajemnicza mgła, wzbudzająca taki lęk u miejscowych? Jak całkowicie odrębny wątek Filara ma się do losów Ziemianina? Pod tym względem pierwszy tom nasuwał mi skojarzenie z pierwszymi sezonami serialu "Zagubieni", gdzie także jesteśmy bombardowani kolejnymi niedopowiedzeniami i skazani jedynie na domysły, błądząc w fabularnej mgle podobnie jak Vuko w pierwszej części. Jednak to właśnie owo dążenie do odpowiedzi najbardziej motywowało do brnięcia przez kolejne tomy cyklu.

Nie sposób nie przyznać racji Zicocu, odnośnie akapitu o protagonistach – ująłeś w słowa dokładnie to, co miałem na myśli. Od siebie dodam tylko, że o sukcesie "Pana Lodowego Ogrodu" w dużej mierze zadecydowała także dualistyczna konstrukcja fabularna – czytając przez cały czas o przygodach jednego z bohaterów w pewnym momencie moglibyśmy odczuć przesyt (szczególnie w bardziej skostniałych momentach fabuły), tymczasem autor zgrabnie żongluje wątkami, dzięki czemu zarówno akcja, jak i poznawanie bohaterów i interesującego świata są dobrze wyważone – gdy mamy dosyć życiowych mądrości Filara, z ratunkiem przychodzi sarkastyczny Drakkainen; gdy pędząca akcja i kolejne sceny walk z udziałem Ziemianina zaczynają nas nużyć, odpoczywamy czytając o pełnej napięcia wędrówce następcy Tygrysiego Tronu.

Asthariel: Podobnie jak Villmar, za największą zaletę pierwszego tomu uważam atmosferę i tajemniczość, jaką jest przesycona fabuła i świat przedstawiony. Oczywiście, jest to miecz obosieczny – prędzej czy później czytelnik musi się dowiedzieć czegoś więcej i poznać odpowiedzi na pewne pytania, a te w większości przypadków okazują się rozczarowujące. Zgadzamy się, że pierwszy tom był jak dotychczas najlepszy. Zauważmy, że w kolejnych powiększa się nasza wiedza na temat Midgaardu, rządzących nim praw itd., a mimo to części druga i trzecia są zgodnie uważane za słabsze. Ciekawe, czy w czwartym tomie zostanie zachowana równowaga między zdradzaniem sekretów i rozwiązywaniem zagadek przez autora, a utrzymaniem nutki niedopowiedzenia...

Clod: Rzeczywiście! Zastanawiam się, jak mogłem zapomnieć o tej jakże gęstej, urzekającej atmosferze tajemnicy. Może dlatego, że po początkowych rozdziałach pierwszego tomu jest jej coraz mniej? Doskonale pamiętam, jak moja ciekawość rosła z każdą przerzucaną stroną, czułem wtedy przyjemny dreszczyk kojarzący się z dobrze napisanym horrorem. Niestety, w którymś momencie owe napięcie zniknęło i już nie powróciło. Może autor zdradził zbyt wiele, albo poszedł o krok za daleko w “udziwnianiu” tego świata? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, ale im dalej brniemy w tę opowieść, tym mniej w niej geniuszu i świeżości, tak charakterystycznej dla pierwszego tomu.

Skoro już pisaliśmy o tym, co nam się najbardziej podobało i jakie nadzieje wiążemy z ostatnim tomem, chciałem jeszcze wspomnieć o obawach, gdyż i tych w moim przypadku nie brakuje. W fandomie głośnym echem odbiło się ukończenie czwartego tomu PLO, ja zaś pragnę zwrócić uwagę na jego długość, bowiem o ile poprzednie części oscylowały w okolicach pięciuset stron, finał rozegra się prawie że na podwojonej objętości. Stąd też moja obawa, czy Grzędowicz nie zaczął lać wody... Wielu autorów powtarza, że “historia rośnie/wydłuża się w miarę pisania”, ale jak wiemy, to nie zawsze wychodzi powieściom na dobre. Mam nadzieję, że w tym wypadku ilość nie oznacza spadku jakości.

Na sam koniec zostawiłem sobie jeszcze kwestię, jakże odkrywczo, samego finału. W tym momencie pragnę nawiązać do innej doskonale znanej, ba, kultowej serii fantasy - chodzi rzecz jasna o Wiedźmina i o to, co Sapkowski zrobił z jego końcówką. To, co spotkało Geralta i jego drużynę bardzo mnie zaskoczyło, i to nie w ten pozytywny sposób. Dlatego też obawiam się, czy Grzędowicz nie zechce pójść śladami AS’a i, na przekór oczekiwaniom fanów, aby pokazać jaki to z niego nie postmodernistyczny pisarz, zakończy tę opowieść w jakiś iście absurdalny sposób (a co, gdyby to wszystko okazało się snem Drakkainena, który zemdlał podczas odliczania w kapsule?). Mam nadzieję, że owe obawy okażą się bezpodstawne i ta opowieść otrzyma zasłużony wielki finał.

Zicocu: Przypomnieliście mi o jednym ważnym szczególe, o którym wspomniałem nieco zbyt lakonicznie: genialnym początku PLO. Grzędowicz napisał prawdopodobnie jedno z najlepszych wprowadzeń w historii polskiej fantastyki: szalenie klimatyczne i tajemnicze, pobudzające wyobraźnię. Jeśli miałbym w skrócie powiedzieć czego oczekuję po zakończeniu sagi, powiedziałbym: żeby ostatnie rozdziały cyklu były równie niesamowite co pierwsze.

Asthariel: I tak oto dotarliśmy do końca naszej rozmowy - mam nadzieję, że jeśli do tej pory nie byliście zainteresowani serią i jej zakończeniem, to właśnie nadarza się dobra okazja by to zmienić. Znika wymówka, że czekanie na kolejne tomy jest mordęgą, gdyż to jest już koniec, nie ma już nic, i do księgarni możemy iść. "Pan Lodowego Ogrodu" to jedno z najlepszych polskich fantasy, i choć nie jest idealne, to zdecydowanie warto dać prozie Grzędowicza szansę. 
Rozmowa pierwotnie publikowana w serwisie POLTERGEIST.

wtorek, 6 listopada 2012

Sławomir Mrożek – Trzy dłuższe historie

Piętnując śmiechem

Zwykle mam pewne obawy w związku z wydawnictwami starszych tekstów cenionych i popularnych obecnie pisarzy – poziom utworów bywa często niski, biorąc pod uwagę późniejsze książki tychże, a jedynym powodem, dla którego znalezione po latach nowele czy fragmenty powieści pojawiają się na rynku, jest kwestia zarobkowa. W przypadku najnowszego zbioru tekstów Sławomira Mrożka obawy okazały się jednak niepotrzebne – tym razem nie płacimy jedynie za nazwisko na okładce, lecz za ponad dwieście stron dobrej literatury.

Zbiór trzech (jak podpowiada tytuł) historii otwiera „Książeczka mułów”, która opowiada o zmaganiach głównego bohatera z uciążliwymi i niereformowalnymi przykładami obywateli, starającymi się na każdym kroku usprawiedliwiać swoje naganne zachowanie w infantylny sposób. Narrator analizuje kilka przykładowych irytujących zachowań, jak podkradanie sztućców z lokali czy deptanie świeżo zasadzonego trawnika, zwracając uwagę na schematyczność reakcji tytułowych „mułów” w momencie zwrócenia im uwagi. Autor rozprawia się w ten sposób z popularnym modelem myślenia, sugerującym, iż jeżeli dany przedmiot czy też miejsce nie należy do nikogo, można je traktować jak swoje pod warunkiem oczywiście, że za tego typu zachowanie nie poniosą żadnych konsekwencji. Tak oto otrzymujemy definicję „muła ostrego”.

Kolejny tekst to krótka nowelka, stanowiąca list ojca do syna. Senior, sięgając czasów swojej wczesnej młodości, kiedy to postanowił raz na zawsze rozprawić się z brakiem jakiegokolwiek doświadczenia seksualnego, opowiada dorosłemu już potomkowi, co tak naprawdę warunkowało jego życiowe wybory. Tekst, mimo iż również utrzymany jest w zabawnej konwencji, w ostatecznym rozrachunku wypada najpoważniej ze wszystkich trzech. Na przykładzie autora listu Mrożek zwraca uwagę na zbyt zapalczywą ambicję i wiarę w stworzone przez siebie samego idee, które – mimo iż często bywają negatywne w skutkach – wielu ślepo pielęgnuje, nie poddając pod wątpliwość i nie zastanawiając się nad tym, czy tak naprawdę dają one spełnienie. Analogicznie można dostrzec nawiązanie do poddawania się cudzej, często nawet fachowej opinii – w momencie oceniania danego dzieła (czymkolwiek by one nie było) człowiek niejednokrotnie sugeruje się utartymi wartościami, nie potrafiąc przyjrzeć się mu bez jakichkolwiek kanonów oceniania.

Wieńcząca zbiór „Moniza Clavier” to z kolei prześmieszna satyra, przedstawiająca losy Polaka na obczyźnie. Bohater i narrator zarazem spotyka piękną i popularną aktorkę, po czym zaczyna starać się o jej względy. By zrobić na niej wrażenie unika jednak tematu swego pochodzenia i podaje się za kogoś innego, co rodzi szereg niezwykle zabawnych sytuacji, piętnujących kompleksy naszych rodaków na tle mieszkańców zachodniej Europy.

Elementem łączącym wszystkie trzy teksty jest przede wszystkim prześmiewczość, ironia i dystans do opisywanych wydarzeń. Mrożek pisze o kwestiach miejscami mniej, miejscami bardziej poważnych, puszczając jednak na każdym kroku oko do czytelnika. W ten sposób otrzymujemy arcyzabawną formę ironicznej gry z odbiorcą, a jednocześnie mamy okazję zastanowić się nad kilkoma istotnymi zjawiskami, które – choć uwagę pisarza zwróciły wiele lat temu – nadal często pozostają aktualne.

Pierwotnie publikowane w serwisie Lubimy czytać.

poniedziałek, 29 października 2012

Chuck Palahniuk – Kołysanka

Usypiająca lektura

Trzymający się – ogólnie rzecz biorąc – realizmu Palahniuk w „Kołysance” wreszcie sobie pofolgował, efektem czego otrzymaliśmy powieść o nawiedzonych domach, morderczych wierszykach i księgach zaklęć. Jak w takiej konwencji czuje się autor słynnego „Fight clubu”? Niestety, nie najlepiej.

„Kołysanka” opowiada historię Carla Streatora, dziennikarza piszącego pracę o przypadkach niewytłumaczalnej śmierci niemowląt. Jedynym tropem wiążącym kolejne ofiary są „Wiersze i rymowanki ze wszystkich stron świata”, książka zawierająca tytułową kołysankę, której odczyt powoduje – jak się okazuje – śmierć słuchającego. Carl wraz z Helen Boyle, sprzedawczynią nawiedzonych nieruchomości, wyrusza na poszukiwanie kolejnych egzemplarzy śmiertelnie groźnej książki, mając na celu zniszczenie ich, nim te wyrządzą światu nieodwracalną krzywdę.

W swoje ręce dostajemy więc powieść drogi, nasączoną elementami thrillera i urban fantasy. Aspekt magiczny jednak, dający niezwykle szerokie pole do popisu, w tym wypadku wydaje się przez pisarza nie do końca wykorzystany – zaskakujących zwrotów akcji pojawia się tu dużo mniej niż w poprzednich powieściach Palahniuka, a fabuła sprawia wrażenie podążającej w dziwnym, nieokreślonym kierunku. Finał powieści, w szczególności mocno otwarte zakończenie, również nie ratuje tego stanu rzeczy.

Na szczęście klątwa kołysanki nie jest jedyną, z jaką zmaga się bohater książki. Po raz kolejny obcujemy z charyzmatycznym narratorem pierwszoosobowym, którego ironiczne, kąśliwe, a jednocześnie celne uwagi dodają powieści uroku specyficznego dla twórczości Amerykanina. Główną bolączką Carla Streatora jest głośność dzisiejszego świata, wypełnionego „ciszofobami” i „rockoholikami”. Bohater, ze względu na zagrożenie ze strony śmiercionośnej kołysanki, wyobraża sobie świat pozbawiony dźwięków, jednocześnie piętnując zgiełk dzisiejszej cywilizacji. Zwraca też często uwagę na zanikający coraz bardziej zwyczaj przebywania w ciszy, jako przyczynę podając niechęć do głębszych przemyśleń żyjącego w zawrotnym tempie społeczeństwa czy strach przed szczerą rozmową.

Kolejnym problemem, z jakim w „Kołysance” zmaga się pisarz, jest kierunek dzisiejszej cywilizacji. Ustami postaci autor wymienia dziesiątki przykładów działalności człowieka, która – choć w zamiarze miała być pomocna – przyczyniła się do nieodwracalnych zmian naturalnych ekosystemów. Ostatecznie człowiek ukazany jest w tym wypadku jako narośl na doskonalej konstrukcji świata; narośl będąca pasożytem z roku na rok coraz bardziej burzącym początkowy, bliski ideału stan rzeczy. Padają także pytania o świat idealny – o to, czym tak naprawdę jest i czy w ogóle istnieje. Niestety, tego typu przemyśleń pojawia się zdecydowanie za mało.

Nie trzeba być wielkim znawcą twórczości Palahniuka, by zorientować się, że „Kołysanka” to jedna z wcześniejszych powieści pisarza. Wyraźnie świadczy o tym niepewna i usypiająca linia fabularna oraz styl, będący kalką tego, czym mogliśmy się raczyć choćby podczas lektury „Udław się” czy „Fight clubu”. Z drugiej strony, powieść broni się garścią ciekawych uwag narratora oraz solidną porcją czarnego humoru, zza której uśmiecha się do nas stary, dobry Palahniuk.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.

czwartek, 27 września 2012

Chuck Palahniuk – Udław się

Ość w gardle amerykańskiego społeczeństwa

Seksoholizm to temat poruszany coraz częściej. Począwszy od żartobliwego ujęcia problemu w serialu „Californication”, skończywszy na bardziej poważnych próbach, jak choćby najnowszym filmie Steve'a McQueena „Wstyd”, nie da się nie zauważyć, że kwestia do niedawna jeszcze wątpliwego nałogu istnieje naprawdę. Co do powiedzenia na ten temat ma Chuck Palahniuk?

Okazuje się, że dosyć sporo. „Udław się” to bowiem historia mocno uzależnionego od seksu Amerykanina, Victora Maciniego, który – walcząc ze zgubnym nałogiem – jednocześnie opiekuje się śmiertelnie chorą matką. Jak więc przystało na Palahniuka, tragizm miesza się z żartem, którym wydaje się całe życie bohatera – zarówno jego zawodowa kariera (ogrywanie roli służącego w jednej z turystycznych placówek stylizowanych na wiek XVIII), jak i wieczorne hobby, polegające na udawanym dławieniu się pokarmem w restauracjach, gdzie przekuwa zwykłych zjadaczy chleba w bohaterów, mających swoją szansę na uratowanie komuś życia.

W „Udław się” Palahniuk daje poszaleć swoim nonkonformistycznym poglądom. Idealnym narzędziem do tego jest bohater, a zarazem narrator, który od najmłodszych lat stara się zwiększyć swoją kulejącą odporność na opinię innych. Bodźcem ku temu staje się pornograficzne czasopismo, w którym młody Victor znajduje kilka zdjęć publicznie upokarzanego na tle seksualnym mężczyzny, będącego od tej pory, pod względem twardej postawy, wzorem dla początkującego seksoholika, a jednocześnie przyczyną jego nałogu. A dla stawianego wielokrotnie w centrum uwagi Victora, muszącego wstydzić się z powodu działań szalonej matki, oko społeczeństwa zdaje się mieć spore znaczenie, przeradzając się z czasem w paranoję. Dopiero ciąg zwariowanych wydarzeń daje bohaterowi do zrozumienia, że: 

„Można przeżyć całe życie, pozwalając, żeby to świat mówił nam, kim jesteśmy. Normalni czy stuknięci. Święci czy uzależnieni od seksu. Bohaterowie czy ofiary. Pozwalając […], żeby to przeszłość decydowała o naszej przyszłości. Albo możemy sami podejmować decyzje.”[1]

Pod względem narracji jest to chyba najprostsza książka amerykańskiego pisarza. Wydarzenia są uporządkowane chronologicznie (z wyjątkiem przeplatających się z wątkiem głównym retrospekcji głównego bohatera) i przedstawione w sposób ciągły, co często się Palahniukowi nie zdarza („Niewidzialne potwory”, „Rant”). Spotkamy się za to z masą charakterystycznych dla jego pisarstwa zabiegów, jak powielane przez całą powieść zdania czy dostosowanie sposobu postrzegania świata do poziomu wykształcenia narratora (w tym wypadku przyjdzie nam go obserwować z lekarskiego punktu widzenia z racji mającego miejsce w młodości protagonisty pobytu w akademii medycznej).

Jedynym aspektem, do jakiego można mieć zarzuty, to sam problem seksoholizmu, który sprawia wrażenie potraktowanego po macoszemu. Owszem, pisarz prawie na każdej stronie wspomina o uciążliwym nałogu głównego bohatera, serwując nam masę wyuzdanych, naturalistycznych opisów rozmaitego rodzaju kopulacji. Uzależnienie od seksu jednak, podobnie jak w przytoczonym powyżej serialu z Davidem Duchovnym w roli głównej, pozostaje bardziej pretekstem do nadania powieści zabawnego charakteru niźli samego rozprawienia się z problemem w sposób poważny.

To, że „Udław się” należy do wcześniejszych powieści Chucka Palahniuka, rzuca się w oczy od pierwszych stron – stosunkowo prosta (biorąc pod uwagę pozostałe teksty) metoda narracji czy brak wyrywających z butów zwrotów akcji świadczą od tym aż nadto. Nadal jednak mamy do czynienia z bardzo interesującą pozycją, w której niepoprawny pisarz po raz kolejny szturmuje podwoje sztywno zamkniętych amerykańskich umysłów i przemyca potężne połacie wiedzy. Dodatkowym atutem jest także poczucie humoru – to chyba najzabawniejsza powieść autora, podczas lektury której ciężko przebrnąć przez choćby jeden rozdział nie parskając śmiechem.

Pierwotnie publikowane w serwisie Lubimy Czytać.

[1] Palahniuk Ch.: Rant, wyd. Zielona Sowa, Warszawa 2007, S: 348

sobota, 22 września 2012

Fiodor Dostojewski – Wspomnienia z domu umarłych



Martwi za życia

Motyw syberyjskiej katorgi przez lata pojawiał się z literaturze, zarówno rosyjskiej, jak i światowej. Fiodor Dostojewski podszedł do tegoż tematu bardzo osobiście – w przeszłości spędził cztery lata, odbywając karę podobną do tej, na jaką skazany został główny bohater powieści, dzięki czemu syberyjskie piekło we „Wspomnieniach z domu umarłych” zostało zobrazowane w niezwykle autentyczny i ewokacyjny sposób.

Powieść opowiada o losach Aleksandra Pietrowicza Gorianczykowa, szlachcica skazanego na dziesięć lat przymusowych robót w jednej z syberyjskich twierdz, służących za nic innego jak więzienia. Od pierwszych stron przytaczana historia porywa, szczególnie biorąc pod uwagę dokładne opisy warunków życia podczas katorgi – nieprzezwyciężonego zimna, kiepskiej jakości posiłków, ciężkiej pracy i zatrważających kar. Najgorszym przeciwnikiem więźniów okazuje się jednak coś zupełnie innego – czas, który wydaje się stać w miejscu, sprawiając, iż każdy kolejny dzień jest podobny do poprzedniego, a cała kara zlewa się w jeden długi okres nieszczęścia.

„Wspomnienia…” to powieść psychologiczna w pełnym tego słowa znaczeniu. Na każdym kroku narrator analizuje stan mentalny zarówno na podstawie własnych przemyśleń, jak i zachowań współwięźniów. Dzięki temu możemy zaobserwować bardzo nietypowe reakcje. Dla przykładu: najczęstszym błędem, jaki popełniali skazani na ciężką karę fizyczną katorżnicy, była chęć odwleczenia dnia jej wykonania. W tym celu w przeddzień kaźni dokonywali jakiegokolwiek gorszego czynu, by proces odbył się na nowo, a kara została przesunięta, mimo iż większość z nich zdawała sobie sprawę, że przewinienie będzie egzekwowane jeszcze surowiej.

Monotonne życie w strzeżonej twierdzy sprawiało, że więźniowie potrafili radować się najmniejszymi zmianami. I w ten oto sposób urodziny jednego z nich zakrawały na święto, dając długo oczekiwaną okazję do upicia się. Podobnie sytuacja wyglądała z rzeczywistymi świętami, jak Boże Narodzenie, podczas których skazani mieli okazję odetchnąć nieco od uporczywej pracy i nudy. Narrator przygląda się reakcjom więźniów na tego typu zmiany i skrzętnie notuje swoje obserwacje. Przyczyną zmiany nastroju okazuje się być wszystko – począwszy od zmiany pory roku, poprzez wprowadzenie nowego więźnia, skończywszy na ucieczce kilku skazanych, wywołującej u pozostałych nadzieję i wiarę w przetrwanie długich lat zniewolenia.

Czytając „Wspomnienia z domu umarłych” można odnieść wrażenie, że to powieść różniąca się zupełnie od pozostałych tekstów Dostojewskiego, głównie za sprawą autentyczności przytoczonych wspomnień pisarza. Dzięki temu, mimo iż forma pozostaje ta sama – znów przyglądamy się ludziom o wątpliwej kondycji psychicznej („Bracia Karamazow”, „Zbrodnia i kara”) – jednocześnie wyraźnie odczujemy, że nie mamy do czynienia z fikcją.

piątek, 21 września 2012

Sofie Sarenbrant – 36 tydzień

Poród w bólach

Boom na skandynawskie kryminały trwa nieprzerwanie, o czym świadczą pojawiający się niczym grzyby po deszczu nowi pisarze, a wraz z nimi kolejne tytuły. Jednak czy popularność zawsze idzie w parze z jakością? Skończywszy "36 tydzień" autorstwa Sofie Sarenbrant, mogę być pewien, że nie. Na następcę Larssona przyjdzie nam jeszcze poczekać.

Powieść stanowi pierwszą część cyklu, którego poszczególne tomy łączyć będzie miejsce akcji – szwedzkie miasteczko Brantevik. To właśnie tam dwie zaprzyjaźnione pary spędzają ostatni tydzień wakacji. Pewnego wieczora podczas wizyty w miejskim lokalu jedno z małżeństw – Agnes i Tobbe – nie może się ze sobą dogadać. Zirytowana zachowaniem pijanego męża kobieta wychodzi z pubu nieco wcześniej. Następnego dnia skacowany Tobbe orientuje się, że jego żona znikła na dobre. Co gorsza, bohaterka w chwili zaginięcia była w ostatnim miesiącu ciąży, co potęguje nerwową atmosferę wśród mieszkańców małego miasteczka.

Biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z thrillerem, w powieści dzieje się stanowczo za mało. Owszem, sam pomysł wydaje się ciekawy, w szczególności zakończenie, którego jedyną wadą jest lekka przewidywalność. Pisarka rozpoczyna tekst mocno sugestywnym prologiem, a jeśli dodać do tego serwowane między wierszami ścinki informacji, odkrycie, kto jest głównym sprawcą zniknięcia Agnes, nie stanowi większego problemu. Podczas lektury najbardziej drażni zapychanie kartek kolejnymi wydarzeniami, które są kompletnie pozbawione związku z głównym wątkiem, jak choćby stosunek płciowy jednego z drugoplanowych, niemających większego znaczenia bohaterów, czy opis porodu przyjaciółki Agnes, Johanny. Sprawia to tylko, że akcja posuwa się niemiłosiernie wolno, a nowych faktów powiązanych ze sprawą jest jak na lekarstwo. Przyspieszenie tempa wydarzeń w finale książki w tym wypadku także nie ratuje sytuacji, gdyż najzwyczajniej wypada nienaturalnie.

Co do postaci, Sarenbrant starała się za wszelką cenę nadać im jak największej głębi. Niestety, nie z każdym bohaterem wyszło jej to na dobre, a większość tego typu zabiegów skończyła się wspomnianymi wyżej, niepotrzebnymi i nudnymi opisami. Najbardziej ciekawie wypadła jedna z pobocznych postaci, dziennikarz Göran Rosenlund, który – starając się rozwikłać sprawę zaginionej Agnes na własną rękę – rozpoczyna prywatne śledztwo, kierując się zasadą "cel uświęca środki". Z czasem wyłania się obraz człowieka antypatycznego, pozbawionego ludzkich odruchów, takich jak wyrozumiałość czy lojalność. W miarę interesująco przedstawiają się także przeżycia męża porwanej, Tobby’ego. Mieszanka emocji targających bohaterem po porwaniu żony – zażenowania, wyrzutów sumienia i paraliżującej tęsknoty – sprawia, że łatwo można zrozumieć, co czuje postać.

Mimo że rozwój fabuły można przyrównać do porodu w bólach, głównie za sprawą wspomnianych "zapychaczy", powieść czyta się bardzo szybko. Jest to przede wszystkim zasługa oszczędnego stylu Sarenbrant, nadającego "36 tygodniowi" lekkości. To plus kilka bardziej udanych kreacji sprawia, że tekstu nie można zaliczyć do najgorszych. Jednak z drugiej strony po lekturze pozostaje spory niedosyt, spowodowany kiepskim wykorzystaniem pomysłu i łatwością przewidzenia kolejnych wydarzeń. Pozostaje czekać na następne "dzieci" szwedzkiej pisarki – obecnemu jak na razie daleko do bestsellerowych straszaków.

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

niedziela, 9 września 2012

Chuck Palahniuk – Rant

Za szybcy, za wściekli

Chuck Palahniuk pozostaje jednym z najbardziej oryginalnych, na każdym kroku unikających schematu współczesnych amerykańskich pisarzy. Prawie każda kolejna jego powieść, mimo że problematycznie zbliżona do reszty twórczości, napisana jest w inny sposób. Czy to wizje niepodejrzewającego swej choroby schizofrenika („Fight club”), pamiętnik popadającej w depresję lekomanki („Dziennik”) czy przeplatane wspomnienia, przypominające budową katalog mody („Niewidzialne potwory”), efekt jest zawsze taki sam – kolejna świetna powieść. Czym nieszablonowy Amerykanin przykuje naszą uwagę podczas lektury „Ranta”?

Przede wszystkim – po raz kolejny już – samą formą powieści. Autor zdecydował się na niezwykle odważny zabieg – tekst pozbawiony jest jednakowej, ciągłej narracji; zamiast tego składa się z wypowiedzi ludzi, którzy na pewnym etapie życia mieli styczność z tytułowym bohaterem. Jak się więc można domyślić, będziemy bazować na wypowiedziach jego rodziców, przyjaciół z dzieciństwa, znajomych poznanych w wielkim mieście czy przypadkowych, niewiele znaczących osób. W parze z tego typu sposobem przedstawiania wydarzeń idzie zmienny styl – każda z wypowiedzi dostosowana jest do swego autora, co już samo w sobie wydaje się pisarskim wyzwaniem, szczególnie jeśli mają brzmieć autentycznie. Kolejnym atutem formy ustnej relacji jest jej enigmatyczność – wydarzenia nie są przedstawiane w sposób jasny, a ich zrozumienie wymaga skupienia się i scalania poszczególnych fragmentów, przypominających stanowiącą niemałe wyzwanie układankę. Dopiero po zakończeniu lektury – biorąc pod uwagę, że śledziliśmy ją uważnie – możemy zrozumieć wszystkie wątki. Tego typu rozwiązanie gwarantuje czytelnikowi po pierwsze nieopisaną satysfakcję – w końcu bierzemy udział w swego rodzaju rozgrywce – po drugie zaskoczenie: finał powieści i ostatnie wyjaśnienia potrafią wgnieść w fotel. Warto dodać, że dla ułatwienia w „Rancie” wydarzenia uporządkowane są chronologicznie. To posunięcie, choć nieco nietypowe dla prozy Amerykanina, okazuje się strzałem w dziesiątkę – w przeciwnym wypadku książka stanowiłaby szyfr nie do rozwikłania.

„Rant” to pierwsza powieść, w której Palahniuk daje się ponieść wyobraźni, tworząc antyutopijny obraz rzeczywistości. Ludzie żyjący w epoce Ranta są w stanie zapisywać codzienne doznania i emocje, a następnie sprzedawać je i odbierać za pomocą umieszczonego z tyłu głowy portu. Skutkuje to alienacją społeczeństwa, które zamiast wyjść na imprezę, wyjechać na narty czy oddać się narkotykowym transom w rzeczywistości, po prostu włącza odpowiednie senseo (nagranie z konkretnymi wrażeniami). Autor piętnuje rosnącą tendencję do dzielenia się swoimi wrażeniami w zamian za pieniądze, zwraca także uwagę na przemysł związany z szeroko rozumianą kulturą, który oferuje nam wytwory coraz mniejszego kalibru.
Alternatywą dla tegoż świata są nocniacy, ludzie uważani przez społeczeństwo za gorszych. Aktywność wykazują jedynie w nocy, najczęściej biorąc udział w tak zwanym party crashingu – niezwykle niebezpiecznej rozrywce, polegającej na wzajemnym taranowaniu i rozbijaniu sobie samochodów. Osobą, która idealnie wpasowuje się w towarzystwo nocników, okazuje się Rant, małomiasteczkowy przybysz, który już na pierwszy rzut oka wydaje się kimś niezwykłym. Obdarzony nieludzko wyczulonym węchem (dającym mu możliwość wyczuć choćby nawet za wysoki poziom cholesterolu u kobiety, którą całuje) i odpornością na jad nastolatek w krótkim czasie staje się legendą i jednocześnie przyczyną potężnej epidemii wścieklizny, którą z premedytacją rozpowszechnił poprzez stosunki płciowe czy zwyczajne obcowanie z innymi.

Zjawisko party crashingu do złudzenia przypomina motyw klubu walk z najgłośniejszej powieści pisarza. Podobny wydaje się cel jego istnienia – oferowanie możliwości odczuwania emocji mocniejszych niż te, które przeżywają zwykli zjadacze chleba, korzystający zazwyczaj w tego typu przypadkach ze wspomnianych senseo. Co za tym idzie, party crasherzy to odszczepieńcy, ludzie niebojący się ryzyka, dla których śmiercią jest już miałkość egzystencji. Pojawia się więc charakterystyczny dla twórczości Amerykanina motyw samozniszczenia, stanowiącego drogę do wyzwolenia z oków hermetycznie zamkniętego społeczeństwa, skazanego na miałkie, nudne i niestanowiące wyzwania życie.

„Bez kitu, są gorsze sposoby na bycie trupem niż śmierć”[1]

Śmiało można rzec, że „Rant” to jedna z najlepszych powieści w dorobku amerykańskiego pisarza, o ile nie najlepsza. Pieczołowicie dopracowana, gruntowanie przemyślana i podana w formie literackich puzzli, których poukładania życzę każdemu. Palahniuk, jak na Chucka przystało, kopie wyobraźnię z nieopisaną siłą.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.

środa, 5 września 2012

Michel Houellebecq – Poszerzenie pola walki


Houellebecq w sosie własnym

Kwestia debiutów bywa bardzo zróżnicowana. Niejednokrotnie pisarze wskakują na pierwsze miejsca sprzedaży świetnymi pozycjami, by następnie stopniowo obniżać pułap i serwować coraz gorsze książki. W przypadku Michela Houellebecqa mamy do czynienia z sytuacją nieco inną – „Poszerzenie pola walki” odstaje od późniejszych powieści autora.

Debiut francuskiego pisarza stanowi kwintesencję problemów poruszanych w kolejnych powieściach. Bohaterem jest trzydziestoletni, znudzony życiem informatyk (czyżby alter ego pisarza?), zmagający się z dnia na dzień ze świadomością bezsensu swojego istnienia. Jego ustami Houellebecq serwuje nam to, co dla twórczości francuza typowe – pełne pesymizmu przemyślenia, związane z istotą życia. Na wszystko przyjdzie nam patrzeć z dość gorzkiej (ostatnie słowo należy chyba do ulubionych fraz narratora) perspektywy – starzejącego się samotnika, stawiającego czoła powtarzającym się napadom depresji, jednocześnie desperacko łaknącego szczęścia, które zdaje się być mitem.  

Sporo miejsca poświęcone jest relacjom damsko-męskim. Narrator często ukazuje swoje uczuciowe niepowodzenia jako przyczynę obecnego wyzucia z emocji. Rozwodzi się również na temat wpływu rozwiązłości na późniejsze życie miłosne człowieka oraz kwestie związane z prawdziwością okazywanych uczuć, która – jego zdaniem – często bywa uwarunkowywana przez presję społeczną. Dużo jest również o samej seksualności, obrazowanej w szczególności na przykładzie jednego z kolegów z pracy bohatera, który – ślepo dążąc do zjednania sobie jak największej ilości kobiet – w ostateczności okazuje się na tym polu nieudacznikiem. Jego perypetie – choć momentami zabawne – pozostawiają przygnębiający posmak, szczególnie biorąc pod uwagę desperackie próby i ciągłą chęć do podejmowania kolejnych, z góry skazanych na porażkę wyzwań.

Kolejnym problemem, z jakim boryka się nieszczęsny narrator, jest świadomość starzenia się i nieuniknionej śmierci, która paradoksalnie z pewnym momencie wydaje się mu wybawieniem. Perspektywa uciekających lat jest dla postaci niezwykle przygnębiająca – zdaje sobie sprawę, że piękno i witalność, których tak zazdrości młodym, przeminęła bezpowrotnie, czego efektem jest potęgująca się z roku na rok nienawiść do wszystkich czerpiących z życia pełnymi garściami. Egzystencjalne wywody często przypominają Celinowską „Podróż do kresu nocy”, choć różni je sposób narracji – o ile autor „Życia na kredyt” rozwodził się na podobne tematy z dystansem i niekiedy humorem, Houellebecq pisze o śmierci i bezsensie życia niezwykle poważnie. Pragmatyczna, pozbawiona emocji narracja jest zresztą jednym z mocniejszych elementów tekstu – już w pierwszej powieści Francus odznacza się oryginalnym stylem, będącym pod mocnym wpływem minimalizmu.

Jedynym elementem, który utwierdza w przekonaniu, że pierwsza powieść nie zawsze musi być idealna, jest kierunek, w jakim podąża linia fabularna. Przez większość książki nie dzieję się nic specjalnego, a perypetie bohatera wydają się jedynie nudnawymi pretekstami do interesujących wywodów. W porównaniu choćby z „Cząstkami elementarnymi” wypada to niestety cokolwiek kiepsko.

Mimo tego debiutancką powieść Houellebecqa mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, może z wyjątkiem osób borykających się, podobnie jak narrator powieści, z problemami natury depresyjnej – to świetna powieść, która jednocześnie potrafi już po kilku zdaniach zniechęcić do świata i odebrać resztki radości z życia, o ile takowa w ogóle istnieje.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Francis Scott Fitzgerald – Popołudnie pisarza i inne opowiadania


Raz na wozie, raz pod wozem

Zarówno artystyczne, jak i osobiste życie Francisa Scotta Fitzgeralda miewało swoje wzloty i upadki, o czym przekonują liczne biografię. Nic nie oddaje tego jednak lepiej, jak zbiór opowiadań zatytułowany „Popołudnie pisarza” – na postawie kolejnych teksów czytelnik poznaje rozmaite historie, w większości inspirowane autentycznymi przeżyciami autora, które przedstawiają parabolę sukcesów i upadków amerykańskiego pisarza.

Zbiór zawiera dziewięć opowiadań, których tematem przewodnim są losy zwykłych ludzi, najczęściej ścierających się z niespodziewanymi życiowymi zmianami lub nietypowymi wydarzeniami, skutkującymi przełomem w życiorysie. Najbardziej charakterystycznego dla powyższego opisu jest opowiadanie otwierające – „Dalyrimple schodzi na złą drogę”. To historia pewnego pracownika jednego z najzwyklejszych zakładów pracy, który – orientując się, że zarówno awanse, jak i podwyżki zależą jedynie od posiadanych koneksji – postanawia wkroczyć na przestępczą ścieżkę. Fitzgerald w świetny sposób oddaje emocje bohatera – jego rozterki, obawy i momenty radości. Widzimy także wyraźne zarysowaną krytykę ówczesnej sytuacji w państwie, zmuszającej człowieka do kroków radykalnych, a także chwiejność ludzkiej natury i przyjętych zasad. W temacie życiowych przełomów warto również zwrócić uwagę na „Wzorowe życie” i „O własnych siłach”. Oba teksty opowiadają o losach Basila Duke’a Lee’ego, zdolnego sportowca, który postanawia pewnego dnia za namową kolegi zmienić swoje życie i stanowić przykład dla reszty młodzieży. Wskutek tego jego podejście do świata zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni – Basil rzuca papierosy, unika alkoholu, towarzystwa kobiet czy wyzywających tańców, przez co po jakimś czasie zostaje uznany za dziwaka. „O własnych siłach” opowiada natomiast o jego staraniach o dostanie się na wymarzony uniwersytet – Yale. Świetne studium determinacji.

Fitzgerald piszę także sporo o uczuciach i nierzadko toksycznych relacjach damsko-męskich, po części z pewnością inspirowanych przeżyciami pisarza z jego własną żoną – zmagającą się z problemami natury psychicznej Zeldą. Kilkakrotnie pojawia się motyw zakochanego do bólu bohatera, walczącego do końca o swoją wielką miłość („Przyjęcie weselne”, „Zimowe marzenia”). Najciekawiej jednak w tej kwestii prezentuje się opowiadanie „Magnetyzm”, ukazujące niezwykle interesujące i skomplikowane relacje głównego bohatera z żoną. Cieszący się urokiem i uwagą kobiet George Hannaford nie stroni od flirtu i miłosnych przygód z rozmaitymi kobietami, wzbudzając tym zazdrość partnerki. Ta postanawia sprawić, by mężowi znów na niej zależało.

Ostatnim z tematów poruszanych przez autora jest pisarstwo. W końcowym etapie życia Fitzgerald miał liczne problemy z odbiorem swoich tekstów, a  jego wcześniejsza sława, spowodowana sukcesami „Wielkiego Gatsby’ego” i kilku innych powieści, przygasła. Gorycz pisarza daje się odczuć w ostatnich trzech tekstach. Tytułowe „Popołudnie pisarza” przedstawia dzień z życia pewnego cenionego autora powieści, zmagającego się z permanentnym brakiem weny i pomysłów na kolejne teksty. „Finansując Finnegana” z kolei opisuje problemy twórcze z bardziej ekonomicznej perspektywy. Bohater, którego uznać można za alter ego Fitzgeralda w momencie artystycznego kryzysu, patrzy na własną twórczość przez pryzmat tytułowego Finnegana, autora świetnych i wszędzie cenionych opowiadań.

Bez wątpienia warto sięgnąć po omawiany wyżej zbiór. Oddane z niezwykłym pietyzmem kreacje (będące najprawdopodobniej zasługą bazowania na własnych przeżyciach), wiarygodne historie i masa problemów, których Fitzgerald poruszyć się nie bał, świadczą o wystarczająco wysokiej kondycji tekstów. Polecam!

sobota, 18 sierpnia 2012

Fiodor Dostojewski – Idiota


Idiotyczne postrzeganie świata według Dostojewskiego

Co jest przyczyną zła? Na ile tak naprawdę ludzka natura jest zła sama w sobie, a na ile podatna na wpływy zewnętrzne? Poszukiwanie odpowiedzi na te, jak i podobne pytania oraz badanie istoty zła to motyw przewijający się przez całą twórczość Fiodora Dostojewskiego. Nie inaczej jest z „Idiotą”, w którym autor za pomocą prostego, acz uczciwego bohatera piętnuje zachowanie rosyjskiej arystokracji.

Powieść opowiada o losach zubożałego księcia Lwa Nikołajewicza Myszkina, który powraca do Rosji po wieloletnim pobycie w Szwajcarii, gdzie leczył się na szczególnie rzadką chorobę. Już w pociągu poznaje niejakiego Parfiena Rogożyna, który opowiada bohaterowi o Nastasji Filipownej, kobiecie jego marzeń. Po przejeździe do Petersburga książe zostaje przyjęty bardzo ciepło przez miejscową arystokrację, początkowo uważającą go (z powodu wieloletniej choroby) za osobę intelektualnie nie do końca rozwiniętą.

„Idiota” to książka obszerna i wielowątkowa. Najważniejszy z nich opisuje perypetie sercowe Lwa Nikołajewicza, Nastasji Filipowny i Agłaji Iwanowny, które przewijają się przez całą powieść i przybierają kształt klasycznego trójkąta (choć ważną rolę odgrywa tu również Rogożyn). Prócz tego mamy wątek prawny (kwestia otrzymania przez księcia ogromnego majątku oraz pojawiający się później problem z kolejnym spadkobiercą), historię zmagającego się z wizją rychłej i nieuchronnej śmierci Hipolita oraz parę słów o młodości generała Iwanowa, który jako dziecko miał zaszczyt przyjaźnienia się z samym Napoleonem podczas jego pobytu z zdobytej Moskwie.

„Idiota” porusza przede wszystkim kwestię złośliwości opinii społecznej oraz ówczesne zapatrywania się wyższych sfer Rosji. Świetnym tego przykładem jest główny bohater, który – mimo iż na każdym kroku postępuje rozsądnie, spokojnie i z dobrym sercem – uważany jest przez otaczających go za tytułowego idiotę. Jak na ironię jego dobroduszność, poświęcenie dla innych i nieodłączna chęć dotarcia do samej prawdy sprawiają, że nikt nie traktuje go poważnie, a nawet ci, którzy uznali go za zupełnie zdrowego, w żartach nadal nazywają go idiotą. Świetnie ukazuje to również obraźliwa dla księcia opinia publiczna, przedstawiana od czasu do czasu w ramach cytatów z prasy. Każde zło, jakie dzieje się wokół postaci, według zdania ludzi następuje z winy Myszkina, a jego czyny zostają albo źle zinterpretowane, albo przedstawione całkowicie niezgodnie z prawdą. Na szczęście zarówno zachowaniem, jak i słowami bohater udowadnia, że negatywne opinie nie mają dla niego większego wpływu i znaczenia.

Trzeba przyznać, że Dostojewskiemu udało się wykreować naprawdę interesującą postać. Książę to człowiek bardzo osobliwy – małomówny, nieśmiały i niezwykle wrażliwy. Jednocześnie jednak posiada twardo zarysowane poglądy, odwagę oraz wysokie zasady moralne, przez co nie jest zdolny do złego występku, ba!, potrafi przebaczyć najgorsze winy, a w ostateczności nawet darzyć wroga miłością. Skutek tego jest taki, że bohater sprawia wrażenie naiwnego i głupiego. O ile to pierwsze jest może być po części zgodne z prawdą, drugi epitet pozostaje nietrafiony – ciężko o człowieka równie spokojnego, mądrego i z tak dobrym sercem. Na wysokim poziomie stoją także pozostałe kreacje, nawet te poboczne, jak stawiający dzielnie i z twarzą czoła śmierci Hipolit, impulsywny, roztrzęsiony generał, zdesperowany, nieco przewidywalny Rogożyn czy ekscentryczna i do bólu szczera Lizawieta Prokofiewa, której celne komentarze sprawiają, że każda oponująca w rozmowie z nią strona w kilka sekund traci rezon.

W „Idiocie” Dostojewski po raz kolejny odpowiada na pytania o naturę zła i zawiści, ukazując obraz rzeczywistości jednowymiarowym, zafałszowanym okiem społeczeństwa. Losy tragicznej i burzliwej miłości są tutaj pretekstem do przedstawienia poszczególnych kłamliwych i negatywnych modelów zachowań, ostatecznie ukazując człowieka jako istotę słabą, łatwo ulegającą emocjom i sugestiom, pod których wpływem jest zdolna do wszystkiego.

piątek, 17 sierpnia 2012

Jacek Komuda – Zborowski

Biegnąc po trupach w pogoni za śmiercią

Synalkowie Jacka Lecha Komudy herbu Kościesza, awanturnika nad awanturnikami i wyklętego banity, od paru dobrych lat konsekwentnie szturmują umocnienia polskiego thrillera historycznego, tnąc konkurencję równie ostro, co bezwzględnie. Liczne rodzeństwo, w skład którego wchodzą między innymi sławetny Jacek Dydyński czy okrutny Bohun, powiększyło się o kolejnego rębajłę – Samuela Zborowskiego, straceńca, niosącego ze sobą głównie śmierć i nieszczęście.
 
Zborowski to zbiór pięciu opowiadań, traktujących o przygodach tytułowego bohatera, wspieranego przez dwójkę nieodłącznych towarzyszy – okrutnego Kozaka Nikifora Hunię oraz skąpego Bohusza. Wraz z nimi bohater podróżuje po siedemnastowiecznej Koronie i Ukrainie, nie mając okazji zagrzać nigdzie miejsca na dłużej, bowiem tam, gdzie się pojawia, zostawia po sobie stosy trupów, tabuny żądnych zemsty wrogów i niedopalone zgliszcza. Większość historii wiąże się ze sobą luźno, przeplatając od czasu do czasu wspólnymi wątkami. Elementem, który sprawia, że poszczególne przygody wydają się podobne, jest budowa fabularna tekstów – wszystkie opierają się na licznych zwrotach akcji, w większości przypadków nie dających czytelnikowi szansy na przewidzenie zakończenia. Aż roi się tu od drobiazgowo opisanych pojedynków, szalonych pościgów i szlacheckich machinacji. 

Interesująco prezentuje się postać protagonisty. Zborowski na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie człowieka okrutnego, wyzutego z jakichkolwiek zasad i uczuć. Poznając głębiej jego losy, zza tej fasady wyłania się jednak obraz zmęczonego życiem człowieka honoru, dla którego niechlubna sława jest ogromnym ciężarem, a majacząca w oddali wizja spokoju i ustatkowania – niedoścignioną idyllą. Dużą rolę odgrywa również pamięć o ojcu, któremu zarówno pod względem okrucieństwa, jak i sławy Samuel dorównać nie jest w stanie. Dopiero kontrast między ojcem a synem budzi w czytelniku sympatię do głównego bohatera, gdyż – biorąc pod uwagę mroczną przeszłość i żywot, jaki zmuszony był wieść – można się pokusić o taryfę ulgową przy rozliczaniu czynów głównej postaci. Co zabawne, większość zbrodni, które miały wpływ na niezbyt pochlebną opinię o Zborowskim, bohater popełnił przypadkowo, zazwyczaj za sprawą machinacji najmującej go szlachty lub wewnętrznego imperatywu, który – choć zmusza go, by coś naprawić – najczęściej prowadzi do jeszcze większego bałaganu. Ciekawie przedstawiony jest również Hunia, jeden z towarzyszy bohatera. Wiecznie głodny krwi, folgujący swoim morderczym zapędom Kozak zdaje się być bardziej niebezpieczny niż jego pan. Dzięki temu w ich stosunki wkrada się bardzo nietypowa relacja – z jednej strony wojownicza dusza Nikifora niejednokrotnie ratuje życie Zborowskiemu, z drugiej natomiast walczy z pragnieniem złamania przysięgi, zanurzenia szabli w trzewiach pana i odejścia w swoją stronę. Wszystko to czyni Hunię bardzo nieprzewidywalną postacią. Drugi z towarzyszy protagonisty tak interesującą postacią już nie jest – poza jedną, zadziwiającą interwencją cały czas pozostaje w tle.

Kolejną mocną stroną opowiadań jest styl. Archaizacja języka, będąca chyba już znakiem firmowym polskiego pisarza, również i tutaj prezentuje się świetnie i z miejsca wyróżnia powieść na tle dziesiątek innych, napisanych bez polotu historii. Imponuje, a momentami nawet wprawia w osłupienie także ogromna wiedza historyczna Komudy, której dowód daje zarówno na kartach kolejnych opowiadań w postaci drobiazgowego zobrazowania ubiorów, interesujących i momentami zaskakujących obyczajów czy ówczesnej sytuacji politycznej, jak i w obszernych przypisach, wyjaśniających bardziej skomplikowane niuanse.

Zborowski to kolejna udana kreacja, powstała spod pióra Jacka Komudy. Wciągające, trzymające do końca w napięciu opowiadania, wielowymiarowi bohaterowie i nietypowy, pełen archaizmów język, który mimo wszystko nie koliduje z tempem czytania, sprawiają, że po odłożeniu lektury nie ma mowy o jakimkolwiek zawodzie. Owszem, można narzekać, że to tylko opowiadania, a całość liczy niewiele ponad trzysta stron, ale nie sposób zaprzeczyć – polska szlachta w literaturze współczesnej ma się dobrze!

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.