czwartek, 24 maja 2012

Iwan Turgieniew – Ojcowie i dzieci


Starcie pokoleń

Poglądy, niczym moda, zmieniały się raz po raz, wraz z każdą kolejną epoką dostarczając powodów do licznych słownych batalii pomiędzy wyznawcami starych idei i nosicielami świeżych, które zazwyczaj reprezentowane były przez energicznych, błyskotliwych i młodych bohaterów. Kontrast ten świetnie oddaje twórczość Iwana Turgieniewa, w szczególności jego najgłośniejsza powieść, „Ojcowie i dzieci”.

Tekst skupia się na losach dwójki przyjaciół, Arkadiusza Kirsanowa i Eugeniusza Wasiliewicza, którzy po latach powracają w rodzinne strony, by odwiedzić krewnych. Już po kilku stronach w oczy rzucają się jaskrawe różnice, dotyczące odmiennych poglądów dwójki młodych ludzi w stosunku do starszyzny, czego główną przyczyną jest wpływ nihilistycznych poglądów Eugeniusza na swego towarzysza. Podczas kolejnych rozmów z ojcem i wujem przyjaciela młody Rosjanin broni swojego stanowiska, odrzucając hołubione przez starszych wartości, takie jak rodzina, miłość czy wiara. Liczy się tylko dająca widoczne efekty praca, którą w przypadku bohatera jest leczenie ludzi.

Świetnie zarysowany jest kontrast pomiędzy oddającemu się całymi dniami pracy młodzieńcowi a rodziną Kirsanowów, spędzającą czas głównie na rzeczach błahych. Znajduje to odzwierciedlenie w pogarszającej się sytuacji rozwojowej wsi oraz coraz bardziej zuchwałym zachowaniu chłopów, którzy – korzystając ze swobody – traktują zarówno pracę, jak i swoich panów, z coraz mniejszym poważaniem, co trafnie oddaje późniejsza wypowiedź pewnego przedstawiciela kasty: „Im srożej pan ukaże, tym chłopu milej”.[1] Ostatecznie więc poglądy Eugeniusza Bazarowa dotyczące poświęcenia się pracy wypadają pozytywnie.

Kryzys przeżywa natomiast jego krytyczne podejście do podstawowych wartości, w szczególności miłości. Nienawidzący romantyzmu, rzeczowy Bazarow w pewnym momencie obdarowuje uczuciem jedną z bohaterek, przecząc tym samym propagowanym przez siebie ideom. Kolejny kryzys dotyka go, kiedy to Arkadiusz odnajduje szczęście w miłości, odrzucając ostatecznie nihilistyczną postawę. Warto jednak zwrócić uwagę, iż nawet w chwili, gdy Eugeniusz zdaje sobie sprawę z poniekąd klęski swych poglądów, uparcie przy nich obstaje, dając wyraz swojej determinacji.

Pomijając różnicę zdań między młodymi a starymi, ciekawie oddana jest również ta najprostsza – wiekowa. Przede wszystkim ma ona spory wpływ na postrzeganie świata oraz odnoszenie się do przyszłości. Dla młodych bohaterów kolejne lata wydają się oferować masę możliwości, w przypadku tych bardziej zaawansowanych wiekowo natomiast najbliższy czas pozbawiony jest jakichkolwiek perspektyw, a w tle coraz częściej majaczy się wizja śmierci. Widać to zarówno w kontaktach wspomnianej dwójki bohaterów z ich rodzicami, jak i podczas rozmowy Bazarowa z Anną Siergiejewną.

„Ojcowie i dzieci” to ponadczasowe studium relacji między dwoma tytułowymi pokoleniami, symbolizującymi towarzyszące człowiekowi od zawsze zmiany. Prócz tego powieść w interesujący sposób oddaje zderzenie się nihilistycznych poglądów z gorzką rzeczywistością oraz istotę wartości uniwersalnych, takich jak potrzeba wiary w obliczu śmierci czy w – pewnym momencie nieunikniona – miłość.


[1] Turgieniew I.: „Ojcowie i dzieci”, str. 235, wyd. TPPR „Współpraca”, 1987

wtorek, 22 maja 2012

Łowca złodziei – Stephen Deas

O dwóch takich, co zwalczali kradzież

Przykłady literackich duetów można by wymieniać bez końca – nawet na bezludnej wyspie Crusoe odnalazł swojego Piętaszka, podobnie Sherlockowi Holmesowi towarzyszył zazwyczaj Watson, a Raoulowi Duke'owi niezapomniany doktor Gonzo. Podobnie sprawa wygląda w przypadku fantastyki, czego świetnym dowodem jest niedawno wydany "Łowca złodziei" autorstwa Stephena Deasa.

Berren jest jednym z drobnych kieszonkowców, jakich pełno na ulicach Deephaven. Pewnego dnia los wiąże go z tajemniczym Syannisem, nazywającym siebie łowcą złodziei. Początkowo uprzedzony do nowopoznanego mężczyzny, chłopiec rozmyśla jedynie o tym, by wziąć nogi za pas. Z czasem jednak dostrzega masę plusów wynikających zarówno z przebywania w towarzystwie wszechstronnie wyszkolonego łowcy, jak i z wykonywania kontrowersyjnego zawodu, o którym jeszcze kilka tygodni wcześniej nawet by nie pomyślał.

Powieść Deasa od pierwszych stron wrzuca czytelnika w wir wydarzeń. Choć na początku wydaje się to dobrym rozwiązaniem – w końcu odbiorca nie ma powodów, by narzekać na nudę – z czasem zaczyna brakować momentu wytchnienia, choć na chwilę przerywającego serie pojedynków, pościgów i ciętych dialogów. W efekcie tekst można porównać do szybkiej wymiany ciosów – bez żadnego wstępu zaczyna się dynamiczna walka, kolejne rozdziały atakują nieprzerwaną kombinacją pchnięć i cięć, by na koniec zaskoczyć czytelnika efektowną fintą. O fabularnej stagnacji nie może być mowy, jednak z drugiej strony nawet najdoskonalszy szermierz momentami potrzebuje chwili oddechu.

Miedzy dwójką bohaterów nawiązuje się relacja uczeń-nauczyciel, skutkiem czego ich wzajemne stosunki przypominają nieco Durzo Blinta i Kylara Sterna, bohaterów popularnej Drogi cienia autorstwa Brenta Weeksa. Różnicą jest jednak namiastka przyjaźni, która w pewnym momencie kształtuje się między Berrenem i Syannisem. O ile ten ostatni wypada jako postać konsekwentna w swoim zachowaniu i decyzjach, o tyle w przypadku kreacji Berrena w oczy rzuca się kilka niedociągnięć. Bywa, że w jednym momencie aż rwie się do walki, by za chwilę stchórzyć i zacząć uciekać. Od czasu do czasu razi również typowy dla zachodniego fantasy cukierkowy altruizm. Dużo ciekawiej prezentuje się natomiast jego mentor. Syannis to postać o tajemniczej przeszłości – liczne wzmianki o tym, iż kiedyś był księciem, który utracił swoje wpływy, dodają charakteru pewnemu siebie, dojrzałemu bohaterowi, znającemu swoje umiejętności i miejsce w ulicznej hierarchii.

Pozytywnie wypada również świat przedstawiony. Owszem, o całym uniwersum można dowiedzieć się niewiele, a strzępy informacji, które momentami się pojawiają, kształtują jego niebyt wyraźny obraz, mówiący między innymi o obecności magii i czarodziejów (choć samego czarowania w książce jest jak na lekarstwo) czy zdawkowo o pozostałych krainach. Na uwagę zasługuje jednak dość szczegółowy opis miasta: Deephaven to port podzielony na kilka dzielnic, różniących się miedzy sobą zarówno pod względem profesji mieszkańców (o czym świadczą nawet ich nazwy – "Dzielnica szkutników", "Bogaty port"), jak i wpływów poszczególnych grup przestępczych. Prócz tego autor nie zapomina o przeszłości metropolii, co jakiś czas racząc czytelnika fragmentem jej historii bądź zabawną anegdotą z nią związaną.

"Łowca złodziei" to udana powieść łotrzykowska z elementami fantasy, dawkowanymi w wyważonych ilościach. To duży plus, gdyż czytelnik nie jest z miejsca zalewany natłokiem nowych pojęć i obszernymi wyjaśnieniami, dotyczącymi choćby systemów magii, czy spotykanych na drodze bestii. Dzięki temu pozostaje sporo miejsca na ukazanie zależności rządzących opisywanym miastem oraz na przepełnioną dynamiczną akcją fabułę. Mankamentem pozostaje jednak przewidywalność, odnosząca się zarówno do dialogów, jak i poniektórych decyzji jednego z bohaterów. 

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

sobota, 19 maja 2012

Brad Easton Ellis – Informatorzy


Narkotyczna rozsypanka

O pieniądzach – ich istocie i potrzebie posiadania – pisano setki razy. Jedni powtarzali utarte slogany o tym, jak nie dają one szczęścia, część nadal uważa je za jedyny cel egzystencji, a prawda pozostaje jak zwykle po środku, kpiąc sobie ze skrajności. Finansowych problemów nie mają z pewnością bohaterowie „Informatorów” Breda Eastona Eliisa. Zbiór opowiadań amerykańskiego pisarza pozostawia jednak istotę pieniądza w tle, skupiając się głównie na ich zgubnym wpływie na życie kolejnych postaci.

Klamrą, która spina poszczególne opowiadania, są bohaterowie żyjący na wysokiej stopie. Ellis ukazuje, często bazując na własnych, młodzieńczych doświadczeniach, obrzydliwie bogate środowiska amerykańskich studentów oraz ludzi zaangażowanych w funkcjonowanie show biznesu – scenarzystów, aktorów czy reżyserów. Autor niesamowicie celnie oddaje pustkę społeczeństwa, często zepsutego i rozpieszczonego, za co winą obarcza głównie wspomniany, zgubny wpływ pieniądza. Mamy więc do czynienia z ludźmi pozbawionymi moralności i jakichkolwiek zasad, zdradzającymi się nawzajem, a więzy rodzinne czy związki takie jak przyjaźń traktującymi ze sporym dystansem. Na całkowity zanik sfery emocjonalnej wpływ mają również obfite ilości używek – trudno tu o bohatera nieuzależnionego od narkotyków, mocnych leków czy alkoholu. Jednocześnie jednak Ellis stara się nie osądzać i szafować w infantylny sposób pouczającymi komentarzami. Przeciwnie, pisarz zdaje się poniekąd rozumieć swoje postaci. Często zwraca uwagę na brak życiowych celów czy autorytetów, których poszukiwaniem nikt nie zawraca sobie już głowy. Efektem tego czytelnik uzyskuje obraz błądzących w narkotycznej mgle własnego życia ludzi, którzy dawno zatracili jego istotę na rzecz używek, lenistwa czy głupich przyzwyczajeń.

Mimo łączących poszczególne teksty elementów oraz wspólnej tematyki, nie można narzekać na brak różnorodności. Bohaterowie opowiadań są mocno zróżnicowani – łączy głównie wspomniana wcześniej pustka egzystencji oraz aspekt materialny. Zaskakuje więc fakt, że wśród rozpieszczonej młodzieży, zdradliwych i uzależnionych od narkotyków, podstarzałych kobiet czy prowadzących hulaszczy tryb życia gwiazd rocka natkniemy się na pewnego wampira lub też szalonego porywacza dzieci.

Opowiadania napisane są niezwykle minimalistycznym stylem, będącym – może z wyjątkiem drobiazgowego „American Psycho” – znakiem firmowym pisarza. Co za tym idzie, dłuższych opisów jest jak na lekarstwo, a każdy fragment wydaje się mieć za zadanie przekazanie jak najwięcej treści. Wpływa to przede wszystkim na szybkość czytania – „Informatorzy” to niestety jedynie kilka godzin dobrej lektury.

„Informatorzy” to kolejna, warta polecenie rzecz spod pióra Breda Eastona Ellisa. Pisarz – niczym malarz na płótnie – za pomocą kilku zgrabnych pociągnięć kreśli wyraźny, wręcz jaskrawy obraz wyższych kręgów amerykańskiego społeczeństwa na przestrzeni pamiętnych lat osiemdziesiątych. Na tę wystawę warto się wybrać, niekoniecznie jednak na trzeźwo.



Poniżej zajawka filmu, bazującego dość wiernie na większości opowiadań, zawartych w zbiorze. Obraz bardzo ponury, świetnie oddaje atmosferę prozy Ellisa. No i – na co uwagę zwrócą pewnie przede wszystkim panowie – genialna Amber Heard ;)


wtorek, 15 maja 2012

Jane Austen – Duma i uprzedzenie


Tea time!

Dziś zaręczyny (pomijając te z konieczności) zwykło się kojarzyć z głębokim uczuciem, wszystkie więc historie związane z tematyką zaślubin powinny opowiadać o miłości. Jeszcze wiek czy dwa temu jednak zamążpójście nie było tak jednoznaczne, o czym śmiało mówi Jane Austen. „Duma i uprzedzenie” więc, mimo iż dotyczy praktycznie w całości wspomnianego tematu, to bardziej powieść o koneksjach niż o płomiennej miłości, choć i fani takowych wątków nie będą zawiedzieni.

Rozgrywająca się w angielskich realiach przełomu XVIII i XIX wieku książka opowiada o losach państwa Bennet, które – głownie za sprawą pani domu – wyznaczyło sobie za cel wydanie wszystkich pięciu córek za zamożnych i wysoko postawionych kawalerów. Szansa na takowy związek nadarza się, gdy do pobliskiej posiadłości wprowadza się pan Bingley, bogaty i znany jako dżentelmen młodzieniec. Czy najstarsza z córek, Jane, znajdzie w nim miłość swojego życia?

Nawet jeśli tak, na drodze bohaterce stanie jej sytuacja finansowa oraz niezbyt chlubne pochodzenie, które skutecznie zniechęci do niej, jeśli nie kandydata, to jego dumną rodzinę. Austen nie boi się krytykować ówczesnej mentalności angielskiego społeczeństwa. Co krok konfrontuje szczere uczucie z masą rozmaitych przeciwności, dając wyraźnie do zrozumienia, iż cała otoczka tak naprawdę jest istotna tylko dla osób postronnych, natomiast dla tych, dla których znaczenie mieć powinna, wydaje się ona błahostką. Autorka wystawia na próbę angielskie  niepisane normy i zwyczaje, ukazując portrety bohaterek często nieposłusznych, buntujących się przeciw narzucanej im woli, odrzucających obiecujące zaręczyny. Świetnie nakreśla panoramę nastrojów ówczesnego społeczeństwa, jak choćby w sytuacji, gdy jedna z pobocznych bohaterek ucieka ze swoim ukochanym. Całe środowisko bardzo szybko dowiaduje się o rejteradzie młodej damy, wydając się bardziej oburzone i poruszone niż rodzina zainteresowanej, czego upust daje w częstej, pełnej ostrych wyroków korespondencji.

Jak sugeruje tytuł, sporo jest także o dumie, zarówno tej widzianej pozytywnie, jak i tej przedstawionej w ciemniejszym świetle. Autorka podkreśla różnicę dumy, wynikającej z dodatniej oceny samego siebie, oraz tej powstałej w relacji z ludźmi pod jakimś względem gorszymi, mającej na celu uwypuklenie braków tych drugich. Austen nie podchodzi jednak do kwestii tej jednoznacznie. Wielu bohaterów, którzy początkowo sprawiają wrażenie próżnych i zapatrzonych w siebie, okazuje się postaciami pozytywnymi, zdolnymi do poświęceń i uczuć sięgających poza społeczne ramy.

Na uwagę zasługuje także język, jakim posługuje się pisarka. Powieść czyta się niesamowicie lekko, na co wpływ mają między innymi żywe, niekiedy pełne ciętych ripost dialogi; dogłębne, acz zrozumiałe opisy postaci od strony psychologicznej oraz barwne zobrazowanie architektury i zwyczajów Anglii przełomu XVIII i XIX wieku, począwszy od zachowania na balach, skończywszy na tak trywialnych rozrywkach jak gra w karty czy spacer. Momentami drażnić mogą jedynie pojedyncze, rzadko obecnie używane słowa, wynikające prawdopodobnie ze starego tłumaczenia, takie jak „bytność”, „dążność” i tym podobne.

„Duma i uprzedzenie” to interesujący, przekrojowy obraz życia na angielskiej prowincji około dwóch wieków temu. Powieść przede wszystkim na celownik bierze spiętą ciasnym gorsetem angielską mentalność oraz sztywne konwenanse społeczne i rządzące wszystkim koneksje. Wszystko to jednak spisane jest piórem nonkonformistki, która zamiast rzucać na ogień płaszcz, dolewa nafty, piętnując bez cienia strachu czy zażenowania obyczaje społeczeństwa, otaczającego ją przez całe życie.

niedziela, 13 maja 2012

Joseph Heller – Paragraf 22


Targ szaleńców

George Orwell napisał kiedyś, że najlepszym sposobem na zakończenie wojny jest jej przegranie. To jakże waleczne przekonanie angielskiego pisarza z pewnością podzielałby również pilot Yossarian, główny bohater arcyzabawnej powieści Josepha Hellera zatytułowanej „Paragraf 22”, której pod względem ujęcia tematyki dużo bliżej do Vonneguta niż Hemingwaya. Wszystko za sprawą wszechobecnego, nierzadko zabarwionego na czarno humoru.

Rzecz dzieje się podczas II Wojny Światowej we Włoszech, gdzie stacjonujące amerykańskie oddziały zaczynają buntować się przeciwko podnoszonej coraz wyżej przez dowództwo obowiązkowej liczbie lotów. Najbardziej nieukontentowany wydaje się być wspomniany Yossarian, który w celu uniknięcia dalszego latania udaje rozmaite choroby, coraz bardziej popadając w niełaskę przełożonych.

Śmiało mogę stwierdzić, że „Paragraf 22” to jedna z najzabawniejszych powieści, jakie miałem okazję czytać. Pod względem rozmaitej maści absurdów, którymi tekst wręcz ocieka, powieść przerasta słynny „Proces” Kafki. Na tym polu na uwagę zasługują przede wszystkim rozbrajające, często pozbawione sensu i logiki dialogi. Kolejnym atutem jest przytłaczająca liczba postaci. Może się wydawać, że ze względu na mnogość bohaterów czytelnik będzie miał problemy z ich rozpoznawaniem – nic bardziej mylnego. Każdemu ze stworzonych przez Hellera żołnierzy poświęcone jest sporo miejsca, przez co wszystkie kreacje zapadają mocno w pamięć, ukazując panoramę fanatyków, wariatów, hipochondryków, oportunistów czy ludzi z przerostem ambicji. Dodatkowo żadnej z przedstawionych postaci nie można nazwać do końca normalną – czy to mowa o poruczniku Milo, którego jedynym celem jest zbicie na wojnie majątku poprzez wymianę żywności między rozmaitymi obszarami Europy (z wykorzystaniem służbowych samolotów); poruczniku Scheisskopfie, znajdującym radość jedynie w organizowaniu defilad; majorze Majorze, mającym zwyczaj przyjmowania podwładnych tylko w chwili, gdy jest nieobecny; czy o przewrażliwionym na punkcie swojego bezpieczeństwa głównym bohaterze, trudno o kogoś pozbawionego choćby najmniejszego objawu szaleństwa.

Nie bez powodu przyrównałem „Paragraf 22” to najsłynniejszej powieści Kafki. Absurd i ogromna liczba zabawnych sytuacji, podobnie jak w powieści niemieckiego pisarza, i tutaj służą ukazaniu nierzadko ważkich kwestii. Przede wszystkim armia jako instytucja piętnowana jest bez reszty, poprzez ukazanie gmatwaniny biurokracji i częstego braku sprawiedliwości, dotykających stacjonujących we Włoszech Amerykanów. Tę pierwszą świetnie oddaje zresztą sytuacja żony jednego z żołnierzy. Po wypadku mającego miejsce podczas jednej z akcji nieszczęsny lotnik zostaje uznany za zmarłego, o czym z kolei państwo informuje jego żonę. W momencie, gdy okazuje się, że żołnierz jednak żyje, oficjalnie nadal uznawany jest za martwego i mimo listów, które pisze do małżonki, ta godzi się z jego śmiercią. Za zmarłego zresztą biorą go nawet spotykani po wypadku koledzy z jednostki. Takich błędów, wynikających ze złego funkcjonowania armii, pojawia się zresztą dużo więcej, dając czytelnikowi ostatecznie mało pochlebny obraz tej zarówno słynnej, jak i kontrowersyjnej instytucji.

Dostaje się również naiwnemu patriotyzmowi i patosowi, cechującemu młodych żołnierzy. Podczas jednej z rozmów Amerykanów z miejscową ludnością dochodzi o kłótni Nataly’ego, młodego, przesiąkniętego miłością do ojczyzny lotnika, z pewnym starym Włochem, który okazał się kompletnym oportunistą, szczycącym się faktem, iż dane mu było przeżyć sto siedem lat, zmieniając poglądy niczym chorągiewka trzepocząca zgodnie z podmuchem wiatru. Ostatecznie rozmowa stawia naiwny, młodzieńczy patriotyzm na przegranej pozycji, faworyzując egoizm i oportunizm, wynikający z troski o własne życie w obliczu wojny.

Prócz wyżej wymienionych „Paragraf 22” poruszą masę innych, równie istotnych kwestii, ujętych w sposób podobny do tego, który przytoczyłem. Powieść jest świetną karykaturą wojny, widzianej oczyma ludzi z jednej strony nieco zwariowanych, z drugiej jednak dużo bliższych dzisiejszemu człowiekowi niż twardzi i wygłaszający co krok patetyczne przemówienia bohaterowie klasycznych powieści poświęconych wojnie. Rzadko spotyka się książki tak wartościowe, a jednocześnie ociekające do tego stopnia zabójczym (dosłownie!) poczuciem humoru. Zdecydowanie warto!

niedziela, 6 maja 2012

R.A. Salvatore – Król orków

Moda na Drizzta: odcinek 4019304

Jaki czynnik sprawia, że – mimo niejednokrotnie eksploatowanych już wątków – telewizyjne tasiemce trzymają się całkiem nieźle? Już słyszę te głosy sprzeciwu wszystkich tych, którzy będą starali się ukazać swoją pogardę dla tego typu produkcji, twierdząc, że żadna siła nie zmusi ich do obejrzenia choćby odcinka. Większość z nich będzie, jak sądzę, nawet szczera. Z drugiej strony jednak, z pewnością istnieje dość spora liczba zwolenników tego rodzaju rozrywki, w przeciwnym wypadku kto i po co siliłby się na pisanie scenariusza czy kręcenie kolejnego odcinka? I, co ważniejsze, kto płaciłby scenarzystom, aktorom i całej reszcie zespołu za pracę na planie zdjęciowym? Podobne pytanie zadałem sobie, szukając jakichkolwiek zalet wynikających z lektury "Króla orków" R.A. Salvatore'a.

Po wydarzeniach opisanych w trylogii Klingi łowcy w Srebrnych Marchiach zapanował chwiejny pokój. Jak się jednak okazuje, nie potrwa on zbyt długo, gdyż zarówno król Obould Wiele Strzał, jak i jego żądni krwi doradcy planują dalszą wyniszczającą ekspansję, dążąc do opanowania Północy i wyparcia z niej pozostałych ras. Motyw wojny przeplata się z osobistymi wątkami bohaterów, do których należy zaliczyć poszukiwania przybranej córki Wulfgara oraz marzenia Bruenora o odnalezieniu Gauntlgrym, legendarnego krasnoludzkiego kompleksu, służącego niegdyś jako skarbiec.

Ci, którzy choć trochę orientują się w przebiegu całego cyklu, momentalnie dostrzegą powtarzalność poszczególnych wydarzeń. Wystarczy wspomnieć kilka z nich. Przykładowo, motyw wojny z orkami został, jak mogłoby się wydawać, całkowicie wyczerpany w poprzedniej trylogii, historia Wulfgara, opisująca jego rozbicie po utracie ukochanej, łudząco przypomina tę z powieści Grzbiet Świata (szczególnie irytujące, charakterystyczne dla postaci użalanie się nad sobą), zaś wątek poszukiwań krasnoludzkiego króla to z kolei kalka Strumieni srebra oraz marzeń o dotarciu do Mithrilowej Hali. Do tego dochodzi zwyczajna nuda – przez większą część tekstu autor opisuje mozolne przygotowania do nadchodzącego konfliktu, przez co dopiero w dalszej części powieści, wraz z rozwojem działań wojennych, akcja nieco nabiera tempa.

Niezbyt ciekawe i mało wnoszące wydają się również opisy perypetii głównych bohaterów – na tym polu "Król orków" broni się równie kiepsko, co pod względem fabularnym. W stosunku do poprzednich części nie zmienia się wiele. Drizzt nadal dręczy patetycznymi, szlachetnymi przemowami, a jego nieskazitelność lśni tak, że aż razi w oczy; Wulfgar – jak wspomniałem – po raz kolejny zmaga się z ciężarem własnej egzystencji, miażdżącym jego urzekająco skomplikowaną osobowość, a wątek miłosnego trójkąta pomiędzy nim, Drizztem i Catti-brie przyprawia o mdłości schematycznością rozterek i brakiem polotu.

W przeciwieństwie do sukcesów telewizyjnych tasiemców, których przyczyna nadal pozostaje nieznana, "Król orków" posiada jednak pewne pozytywne elementy. Chociaż język nie olśniewa, książka napisana jest sprawnie – charakterystyczne dla autora, drobiazgowe opisy walk i bitew są jasno nakreślone (choć ich ilość w pewnym momencie zaczyna odrzucać), a realia świata przedstawionego opisane są w sposób zrozumiały, nawet dla czytelników nie należących do grona graczy "Dungeons & Dragons" czy fanów Zapomnianych Krain, uniwersum, w którym rozgrywa się akcja cyklu. Kolejnym atutem są przeplatające się z kolejnymi rozdziałami przemyślenia głównego bohatera. Mimo wspomnianej szlachetnej, acz niezbyt autentycznej postawy, Drizztowi udaje się wysnuć kilka interesujących wywodów, jak choćby ten na temat negatywnego wpływu życiowej stagnacji na poczucie spełnienia. Inspiracją dla słów drowa wydają się losy jego kompanów – żądza przygód Bruenora oraz dążenie do wolności Wulfgara, spowodowane gnuśnością i chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Niestety, śladowe ilości ciekawych przemyśleń giną w kurzu nieustającej wojennej zamieci i szczęku oręża.

Mimo kilku zalet "Król orków" nadal pozostaje kolejnym klonem poprzednich powieści o przygodach wyjątkowego mrocznego elfa. Świadczy o tym powtarzalność wątków oraz statyczność postaci. W przypadku tasiemców to nawet nie dziwi. Warto jednak zastanowić się, do kogo bardziej pasuje to miano: powstających bez końca i sensu kontynuacji czy też żerujących na ich sukcesie autorów, którzy napychają kieszeń kosztem coraz niższej kondycji własnej twórczości? 

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

piątek, 4 maja 2012

Jack Ketchum – Potomstwo

Smakowite, acz niezaspokajające

Kulinarne autorytety pokroju Anthony’ego Morleya, Armina Meiwesa czy Hannibala Lectera przekonują od lat o wyższości mięsa ludzkiego nad zwierzęcym. Mimo że ponoć to trochę nielegalne, zdecydowałem się – będąc otwartym na egzotyczne kuchnie – sprawdzić, co na temat tych kontrowersyjnych i groźnych dla zdrowia (nie tylko zresztą spożywającego) nawyków żywieniowych ma do powiedzenia Jack Ketchum. Choć lektura „Potomstwa” nie zaspokoiła mojego głodu, okazała się nieskomplikowaną i smaczną przekąską.

Najnowsza powieść autora „Dziewczyny z sąsiedztwa” opisuje niewiele ponad dobę z życia mieszkańców Dead River, niewielkiego miasteczka w stanie Maine. Dziesięć lat wcześniej było ono nękane atakami tajemniczego plemienia, charakteryzującego się dziką naturą oraz nietypowym kulinarnym zamiłowaniem. Emerytowany policjant, George Peters, jest jednym z nielicznych, którzy stawili wtedy klanowi czoła i mogą się dziś pochwalić tym, że żyją. Gdy okazuje się, że grupa kanibali powróciła, dręczony koszmarami z przeszłości i wspomnieniami o zmarłej żonie starzec postanawia wspomóc miejscową policję wiedzą i doświadczeniem. Czy one wystarczą?

Ketchum rozpoczyna powieść w myśl zasady Alfreda Hitchcocka – już na pierwszych stronach jesteśmy szokowani turpistycznymi, brutalnymi obrazami, a dalej napięcie tylko wzrasta, wpływając dodatnio na tempo czytania. I tu pojawia się chyba największa wada „Potomstwa” – tekst liczy niecałe trzysta stron, tak więc dostarcza rozrywki jedynie na kilka krótkich godzin, pozostawiając czytelnika z odczuciem niedosytu. Irytuje brak szerszych informacji odnośnie celów tajemniczego plemienia oraz tego, gdzie podziewało się przez lata nieobecności (pojawiają się jedynie pewne przypuszczenia). Sporo jest także rozmaitych niedomówień – czemu ludzie o kanibalistycznych upodobaniach zjadają tylko określonych osobników, a niektórych pomijają? Po co decydują się zachować przy życiu jedynie wybranych (i co wpływa na ten wybór), skoro chwilę później pozwalają im zginąć? Podobnych, pozostawionych bez odpowiedzi pytań jest stanowczo za dużo.

Zacząłem od wad, jednak w ostatecznym rozrachunku muszę ocenić ten „posiłek” pozytywnie. Przede wszystkim na uwagę zasługują głębokie kreacje. Ketchum ma niezaprzeczalny dar, dzięki któremu już po kilku zdaniach opisu przedstawiani bohaterowie stają się wiarygodni i interesujący. Wprawdzie postać starganego życiem policjanta może nie należy do najoryginalniejszych, ale przyczyny jego obecnego stanu ducha są zobrazowane bardzo szczegółowo. Świetnie skonstruowany jest inny z bohaterów, który, mając na co dzień sadystyczne upodobania, w obliczu zagrożenia okazuje się tchórzem. Zresztą nawet epizodyczne postaci, zajmujące nie więcej niż trzy strony tekstu, są w stanie pozostać w pamięci na dłuższą chwilę. Na tym polu pisarz pozostaje zwycięzcą.

Kolejnym plusem jest sposób opowiadania historii. Mając zarys opowieści z perspektywy różnych osób, czytelnik otrzymuje złudzenie, że czyta kilka innych książek jednocześnie. Każdy z bohaterów obdarzony jest odrębnym charakterem, przez co makabryczne wydarzenia z nocy dwunastego i trzynastego maja 1992 roku inaczej odbierane są przez żyjącego marzeniami nastolatka, świeżo upieczoną mamę czy starego i doświadczonego glinę. Do tego dochodzi świetny nastrój – akcja powieści rozgrywa się w przeciągu jednego dnia (i oczywiście jednej nocy), dzięki czemu mamy do czynienia z atmosferą zaskoczenia i wszechobecnego, nieznanego zagrożenia. Ciekawie ukazana jest przemiana bohaterów, którzy w obliczu niezwykłych wydarzeń zapominają o swojej codzienności i, starając się przetrwać, ewoluują w istoty drapieżne, zdane jedynie na własną siłę i instynkt.

„Potomstwo” to danie niezbyt zaspokajające apetyt, jednakże oferujące kilka godzin rozrywki na wysokim poziomie. Nie licząc krwawych scen, tekst można uznać za jeden z lżejszych w dorobku pisarza – brak tu sporej dawki nihilizmu i defetyzmu, które były nieodłączną częścią choćby „Królestwa spokoju”. Polecam spróbować na zimno, najlepiej w słabo oświetlonym pomieszczeniu w środku nocy – wtedy smakuje najlepiej!

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.