niedziela, 29 lipca 2012

Jack Kerouac – Maggie Cassidy

Jack Kerouac, niczym wytrawny pokerzysta, odsłaniał przez lata poszczególne karty ze swego życiorysu, za każdym razem zaskakując czytelników nowymi faktami i odmiennym stylem. W ten sposób otrzymaliśmy reportaż z najbardziej aktywnego i przygodowego etapu życia w postaci szczytowego „W drodze” czy gorzkie spojrzenie na całokształt beat generation i młodzieńczych poczynań autora („Big Sur”). Dla polskich czytelników nadszedł czas na poznanie kolejnych sekretów; tym razem związanych z młodością owianego legendą pisarza. Kim jest tajemnicza „Maggie Cassidy”?

Powieść opowiada o pierwszej wielkiej miłości Jacka Duluoza, alter ego Kerouaca, do tytułowej bohaterki, będącej uosobieniem piękna, szaleństwa i wdzięku. Wiodący beztroskie dzieciństwo Jack żyje z dnia na dzień, spędzając czas z przyjaciółmi na żartach, włóczęgostwie, grze w piłkę i małomiasteczkowych potańcówkach. Na jednej z takich imprez poznaje nieprzeciętną Maggie Cassidy, której od pierwszego spotkania wpada w oko. Książka ze sporym dystansem opisuje pierwsze miłosne perypetie pisarza – drobne zdrady, wkradającą się do życia zazdrość, wzajemne poznawanie się dwojga płci i pierwszy seks.

Tym, co początkowo zdaje się być w tle, a z czasem wyłania się na pierwszy plan, jest fakt, że „Maggie Cassidy” to powieść poświęcona nie miłości, a przede wszystkim młodości. Pisarz z utęsknieniem wspomina utracone dzieciństwo, pierwsze lokalne przyjaźnie, relacje z kobietami oraz rodzinny dom. W oczy rzuca się beztroska, niewinność i kompletny brak życiowego doświadczenia, dodające uroku temu etapowi życia. Ukazując mijające w błyskawicznym tempie lata, Kerouac sprawia wrażenie człowieka pogodzonego ze stratą, a jednocześnie nieco z jej powodu zgorzkniałego i pustego. W efekcie również czytelnik przenika melancholijnym nastrojem, co skutkować może masą przemyśleń o podobnym charakterze.

Nie tylko względy fabularne odróżniają „Maggie Cassidy” od pozostałych teksów pisarza; zupełnie inny jest także styl. Autor posługuje się często metaforami i personifikacją, budując długie, poruszające zdania. Przypomina to próbę połączenia poezji z prozą i w efekcie potęguje wrażenie sentymentalności tekstu, który przypomina poniekąd panegiryk napisany na cześć młodości.

„Maggie Cassidy” to kolejna świetna powieść w dorobku amerykańskiego guru bitników. Tym razem jednak więcej jest smutku niż śmiechu; zarówno poszczególne rozdziały, jak i gorzkie, niejednoznaczne zakończenie mogą wprawić czytelnika w stan melancholii i zmusić do przemyśleń na temat utraconych lat życia, sprawić, że jeszcze raz zatęsknimy za pierwszą,  płomienną, niewinną miłością, rodzinną okolicą czy bezinteresownymi i oddanymi przyjaciółmi.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.

czwartek, 26 lipca 2012

Neil Gaiman – Nigdziebądź

Codzienność przez pryzmat przygody

Życie zmienia się jak w kalejdoskopie, o czym może się przekonać Richard Oliver Mayhew. Wartości, które przez większą część życia hołubił, takie jak dobra praca, piękna kobieta i normalne życie, stają się nieistotne wraz ze spotkaniem kobiety o osobliwym imieniu – Drzwi. Dzięki niej wiodący do tej pory typowe życie londyńczyk poznaje świat, o jakim nie miał pojęcia, odkrywając przy tym bezsens i pustkę swej dotychczasowej egzystencji.

"Nigdziebądź" to przede wszystkim porywająca od pierwszych stron historia, wypełniona aż po brzegi szalonymi przygodami, nietypowymi kreacjami miejsc i bohaterów oraz intrygującą symboliką. Wspomniany Richard w wyniku przypadkowego splotu wydarzeń trafia do Londynu Pod, miejsca zupełnie odmiennego od metropolii, którą – jak dotąd sądził – znał jak własną kieszeń. Tam ponownie spotyka tajemniczą Drzwi, którą jeszcze kilka dni wcześniej ocalił przed wykrwawieniem. Poszukując drogi do domu, wspomaga nowopoznaną towarzyszkę oraz jej pozostałych kompanów – Markiza de Carabasa i Strażniczkę – starających się odnaleźć morderców rodziny dziewczyny. Jak w każdej bajce, także i tu pojawią się jednak czarne charaktery, utrudniające bohaterom dotarcie do celu.

"Nigdziebądź" to właśnie świetnie napisana bajka, będąca odruchem obronnym wobec szarości i miałkości życia w dzisiejszym świecie, co trafnie podkreśla końcowy morał. Model życia, uznawany dziś powszechnie za normalny, zostaje ukazany w zestawieniu ze światem pełnym niecodziennych przygód, obfitujących w krwawe pojedynki, intrygi, pościgi i mistyczne próby. Kontrast, jaki otrzymuje czytelnik, daje sporo do myślenia, zwracając uwagę na powszedniość i przewidywalność spopularyzowanego, konsumpcyjnego trybu życia oraz wynikającą z niego pustkę egzystencji.

Aż roi się tu od masy bardziej lub mniej luźnych nawiązań do literatury (choćby "Kota w butach" Charlesa Perraulta), religii (obecność aniołów) czy mitologii (potężne artefakty, niepokonane bestie). Na szczególną – poza szalonym biegiem wydarzeń – uwagę zasługują również bohaterowie. Świetnie prezentuje się zarówno protagonista – szczególnie biorąc pod uwagę to, w jak autentyczny sposób reaguje na niezwykłości Londynu Pod – jak i postaci poboczne, takie jak wspomniany Markiz de Carabas, będący ucieleśnieniem sprytu, finezji i ciętej riposty, czy mająca mocne poczucie misji Strażniczka. Doczepić można się ewentualnie do dwójki czarnych charakterów, których nieco infantylne żarty o torturowaniu i mordowaniu prześladują przez całą powieść zarówno bohaterów, jak i czytelnika.

Wisienką na torcie jest ciekawie skonstruowany świat Londynu Pod. Gaiman, który większą część życia spędził właśnie w stolicy Wielkiej Brytanii, bazując na autentycznych miejscach, takich jak stacje metra, stworzył niezwykle rozbudowaną lokację. Niedostępny dla większości klasztor, zmieniający ciągle swoje położenie Ruchomy Targ czy domena jednego z aniołów to tylko kilka z miejsc, które przyjdzie nam odwiedzić. Ze skrupulatnością opisane są również zamieszkujące je istoty, dzięki czemu na kartach powieści spotkamy się z tajemniczymi Szczuromówcami, ascetycznymi mnichami, zdradliwymi Lamiami czy uchodzącą niemal za legendę londyńską Bestią.

"Nigdziebądź" to powieść świetna – porywająca, osobliwa, trzymająca w napięciu i dająca sporo do myślenia na temat fundamentalnych wartości życia w dzisiejszych czasach. Po zakończeniu lektury aż żal wracać do normalnego świata, gdyż – podobnie jak w przypadku Richarda – możemy poczuć się nim nieco zawiedzeni.

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Tama Janowitz – W pewnym wieku


Polująca panna młoda

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałaby damska wersja bohaterów Breda Eastona Ellisa? Na to pytanie odpowiada Tama Janowitz. Bohaterka powieści „W pewnym wieku” wydaje się być ich idealnym odbiciem, biorąc pod uwagę zepsute i pozbawione wartości kreacje, zawarte choćby w zbiorze „Informatorzy”. Panie i panowie, czas poznać Florence Collins!

Powieść opowiada o trzydziestodwuletniej mieszkance Manhattanu, której jedynym celem jest znalezienie bogatego i cenionego męża. Ślepe dążenie do wyższego statusu społecznego prowadzi bohaterkę do kolejnych desperackich prób wzbudzenia zainteresowania otaczających ją, nowopoznanych mężczyzn. Wychodząc z założenia, że cel uświęca środki, Florence jest zdolna do wszystkiego, by spełnić swoje marzenie – seks z obcymi, obojętnymi jej facetami, narkotyczne wojaże i spowijająca wszystko obłuda w świecie Collins są na porządku dziennym. Jedynym, czego protagonistka nie potrafi dostrzec, jest fakt, że czym śmielsze i rozpaczliwsze próby chwytania się ostatniej deski ratunku podejmuje, tym częściej otoczenie zaczyna traktować ją jak czarną owcę, odcinając się powoli od jej towarzystwa.

„W pewnym wieku” to przede wszystkim krytyka konsumcjonistycznego stylu życia i współczesnego amerykańskiego społeczeństwa, opętanego żądzą wzbogacenia się. Świetnie ukazuje to przykład Collins – bohaterka wydaje pieniądze intuicyjnie, nie zastanawiając się ani nad ich wartością, ani nad wartością rzeczy, które kupuje. Codzienne wydatki sprawiają wrażenie nałogu nie do wyleczenia, mimo że tak naprawdę bez większości z nich protagonistka byłaby w stanie się obyć. Kolejny przytyk wymierzony jest w pretensjonalność i obłudę nowojorskiego środowiska. Przyjaźń, miłość czy lojalność wydają się tutaj jedynie pustymi frazesami. Znaczenie mają jedynie wpływy, stan konta i społeczne uznanie. Dobrym tego przykładem jest główna bolączka bohaterki – trudność ze znalezieniem odpowiedniego kandydata męża. Florence nawet przez chwilę nie zastanawia się, w jaki sposób samemu osiągnąć dany status społeczny – jedyną drogą jest ślub z właściwym mężczyzną. To właśnie tego typu kobiety – żony uznanych nowojorczyków – podziwia i obdarowuje zazdrosnymi spojrzeniem.

Warto się przyjrzeć samej bohaterce. Janowitz stworzyła postać, w której sztuką jest znalezienie jakichkolwiek pozytywnych cech. Florence to pozbawiona wartości, próżna amerykanka, dla której znaczenie mają jedynie uroda, poderwanie dobrej partii i odpowiedni stan konta. Pisarka świetnie ukazuje upadek protagonistki – jej lekceważący sposób traktowania osób, które wykazują nią jakiekolwiek zainteresowanie, z czasem obraca się przeciwko niej. Wady swej protekcjonalnej postawy zauważa jednak dopiero, gdy orientuje się, do jakiego stopnia środowisko, w którym się obracała, ją ignoruje. Na życiowy kryzys bohaterki wpływ mają także brak odpowiedzialności, lekceważący stosunek do pracy i ciągła rozrzutność.

„W pewnym wieku” to bardzo interesujące ujęcie amerykańskiej, coraz bardziej amoralnej i kulejącej mentalności, tym razem z punktu widzenia jednej z najnieprzyjemniejszych bohaterek, z jakimi miałem do czynienia. Warto dodać, że od opowiedzianej przez Janowitz historii nie sposób się oderwać – to, do jak nikczemnego czy głupiego posunięcia zdolna jest jeszcze Florence, nie daje spokoju do ostatnich kart powieści.

piątek, 13 lipca 2012

Stanisław Lem – Solaris


To żyje!

Dziesiątki wydawanych regularnie wznowień, trzy niezwykle popularne ekranizacje i jedno nazwisko. To, że „Solaris” Stanisława Lema jest jednym z najwybitniejszych osiągnięć literatury science-fiction, pozostaje faktem niezaprzeczalnym. Za sprawą czego jednak książka zyskała tak ogromny rozgłos?

Kris Kelvin przybywa na Solaris, tajemniczą planetę, będącą dla Ziemian na etapie poznawania, by wesprzeć tamtejszą stację badawczą. Wieści, którymi bohater zostaje powitany, nie należą do najweselszych – jeden z jego znajomych, pracujący na stacji Gibarian, okazuje się być martwy. Dodatkowo atmosfera wśród stacjonujących wydaje się cokolwiek dziwna. Z czasem Kelvin poznaje przyczynę owej paranoi, powiązaną mocno z największym sekretem Solaris – niezbadanym oceanem, przypominającym strukturą i wywieranym na otoczenie wpływem żywą istotę.

„Solaris” to niezwykle oryginalne spojrzenie na problem pierwszego kontaktu. Przebywający na stacji bohaterowie spotykają idealnie odwzorowane modele niekiedy już nieżyjących ludzi, których spotkali lata temu na Ziemi. Mają świadomość, że po części są one tworem ich wspomnień, po części dziełem obecnej na planecie, niewyjaśnionej siły, która nadaje im fizyczny kształt. Wszystko to sprawia, że to nie spotykani na stacji ludzie z przeszłości a ich kreator, owiany tajemnicą ocean, ukazany jest jako obca forma inteligencji, z którą kontaktu próbują podjąć się bohaterowie powieści.

Tekst ukazuje kruchość i brak znaczenia człowieka we wszechświecie. Wspomniany ocean, w stosunku do istoty ludzkiej, sprawia wrażenie niezmierzonego molochu, kierującego się własnymi, pokrętnymi zasadami i niezrozumiałą dla człowieka logiką. Efektem tego nie tylko kontakt, ale nawet próby zbadania tajemniczej masy kończą się fiaskiem, co podkreśla słabość ludzkiej rasy. Ostateczne porównanie oceanu do zalążka rozwijającego się bóstwa chyba najtrafniej oddaje przepaść między nim a człowiekiem.

„Solaris” to nie tylko jednak interesujące spojrzenie na pierwszy kontakt, ale również świetna powieść. Autor rozwija równolegle kilka wątków, połączonych wspominanym wyżej motywem badania planety. Mamy do czynienia z problemami natury uczuciowej, kwestią niezgodności w grupie, wywołaną zgubnym wpływem paranoi i wzajemnych podejrzeń, oraz wciągającymi opisami planety – jej historii, warunków geograficznych i atmosferycznych, a także przebiegu poszczególnych badań i natury wyjątkowego oceanu. Wszystkie wątki przeplatają się, nadając akcji tempa, a biorąc pod uwagę niezbyt duży rozmiar powieści, całość czyta się w mgnieniu oka. Kolejnym atutem temu sprzyjającym jest styl Lema. Pisarz stroni od fachowego języka, dostosowując poziom do przeciętnego odbiorcy, dzięki czemu język nie koliduje z szybkością pokonywania kolejnych rozdziałów.

„Solaris” jest powieścią, która powinna przypaść do gustu zarówno ortodoksyjnym fanom science-fiction, jak i najzwyklejszym miłośnikom dobrej literatury. Lemowi z łatwością udaje się połączyć naukowe wywody i niezwykle interesujące teorie z porywającą fabułą, dzięki czemu spektrum potencjalnych odbiorów powinno być szerokie. Dodatkowym atutem jest także wyjątkowa, mroczna i duszna atmosfera powieści, spowodowana ciągłym zagrożeniem i świadomością odcięcia od wszelkich form cywilizacji. 



Jedna z trzech wspomnianych w leadzie ekranizacji jest stosunkowo świeża, poniżej wrzucam trailer. Clooney w roli głównej, więc panie powinny być wniebowzięte ;)

PS Film obejrzałem i stwierdzam, że jest strasznym gniotem. Najważniejsze wątki zostały pominięte (nawet nie ma mowy o wspomnianym oceanie, chyba najważniejszym elemencie Solaris), a całość przypomina nakręcone bez polotu romansidło.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Norman Mailer – W niewoli seksu


Poszukując odpowiedzi

Seks zawsze był tematem kontrowersyjnym i wzbudzającym jednocześnie spore zainteresowanie. Dogmaty poszczególnych wyznań, pruderyjność i pseudomoralność sprawiły jednak, że przez większość czasu miał charakter tabu. W sukurs przyszło jednak amerykańskie społeczeństwo, które – za sprawą głośnej rewolucji seksualnej – wpłynęło na postrzeganie kontaktów damsko-męskich na całym świecie. Tematu tego nie mógł przepuścić Norman Mailer.

„W niewoli seksu” to poniekąd fabularyzowany dokument, przedstawiający rewolucje seksualną z różnych punktów widzenia. Autor przez większą część powieści krytykuje feministyczne teksty, prowadząc polemikę z jedną z przodowniczek ruchu – Kate Millett. Analizując teksty prawniczki, demaskuje głupotę i zakłamanie jej zarzutów, opierających się w głównej mierze na niedomówieniach i celowo wprowadzających w błąd interpretacjach rozmaitych tekstów. Najbardziej dostaje się jej za krytykę powieści Henry’ego Millera, której obronie Mailer poświęca bez mała jedną czwartą książki. Cytując fragmenty tekstów Millett a następnie porównując z prozą Millera, ujawnia masę półsłówek i mylnych wniosków. Zauważa także, iż kobieta w kilku miejscach zaprzecza samej sobie.

Mailer rozwodzi się z odwagą na temat wpływu technicyzacji i coraz bardziej hedonistycznego stylu życia na stosunek płciowy oraz życie dwojga partnerów. Autor bardzo sceptycznie podchodzi do tego typu rozwoju. Dostaje się między innymi rosnącej liczbie gadżetów służących do samozadowolenia oraz samej idei masturbacji, która – według pisarza – odziera faceta z męskości, rozwijając seksualne instynkty w złym kierunku i doprowadzając ostatecznie do obłędu. Kolejne fragmenty poświęcone są sztucznemu zapładnianiu, idei aborcji oraz różnicą między czystą, osiąganą poprzez rozwijającą technologię rozkoszą a zwyczajnym stosunkiem dwojga ludzi, który – zdaniem autora – buduje więź i wpływa pozytywnie na nastrój, funkcjonowanie organizmu i postrzeganie świata (będąc tym samym przeciwieństwem masturbacji).

Na uwagę zasługuje również sposób, w jaki napisany jest dokument. Mailer nie stroni o złośliwego humoru, ironii i masy cynicznych, zabawnych komentarzy, zarówno w stosunku do modeli ludzkich zachowań, jak i wyśmiewanych kolejno tekstów. Z kart dokumentu aż tętni literacki dystans – Mailer nie zgrywa specjalisty od spraw seksualnych, przeciwnie, sprawia wrażenie człowieka zastanawiającego się nad problemem, dzielącego się swoimi luźnymi, niezbyt fachowymi przemyśleniami, których nie jest do końca pewny, przez co nie sposób nie sympatyzować z narratorem.

„W niewoli seksu” to pozycja warta polecenia, szczególnie dla zainteresowanych tematyką. Mailerowi nie można nic zarzucić – dzieli się jedynie poglądami, broni racji swoich oraz cenionych przez siebie pisarzy, każde krytyczne zdanie zgrabnie podpierając mocnymi argumentami, których nie sposób odeprzeć. A wszystko to w arcyzabawnej oprawie.

środa, 4 lipca 2012

Luis - Ferdinand Celine – Podróż do kresu nocy


Wycieczka obowiązkowa!

W życiu podejmujemy masę niezbyt trafnych decyzji, które potem odbijają się w mniej lub bardziej dotkliwy sposób na naszej przyszłości. Ciekaw jestem, co kierowało Celinem, który – podobnie jak jego alter ego, Ferdynand Bardamu, protagonista „Podróży do kresu nocy” – nienawidząc ludzi i świata zdecydował się na studiowanie medycyny i pomaganie zazwyczaj biednym pacjentom. Istny strzał w stopę.

Wspomniany Bardamu podczas rozmowy z przyjacielem ze studiów spontanicznie podejmuje decyzję o zaciągnięciu się do armii. Tak zaczyna się podróż, która przeprowadzi bohatera przez pola walki I Wojny Światowej, afrykańskie kolonie czy amerykańską aglomerację, dając okazję do sporej ilości zarówno interesujących, jak i często ciężkich, defetystycznych przemyśleń.

Pierwszą kwestią, z którą rozprawia się protagonista, jest wojna, patriotyzm i podstawowe wartości ówczesnej Francji. Podchodząc ze sporym dystansem do często fałszywego zaangażowania pozostałych żołnierzy w przebieg konfliktu oraz sytuację polityczną, Bardamu postrzega wojnę bardzo krytycznie, zastanawiając się, czym naprawdę jest patriotyzm. Celine stworzył wizerunek rezolutnego tchórza, starającego się jedynie przeżyć i wywinąć wojskowych obowiązków. Skutkuje to masą zabawnych komentarzy, przepełnionych po brzegi czarnym humorem, sarkazmem, wulgaryzmami i pesymizmem.

Konie to jednak mają szczęście, bo chociaż dostaje im się w czasie wojny, tak jak nam, to przynajmniej nie wymaga się od nich , aby się pod tym podpisywały, żeby udawały, że w to wszystko wierzą. (…) A dla nas, cóż, niestety, cały ten kurewski entuzjazm.[1]

Kolejne baty wymierzone są w politykę kolonialną. Autor obrazuje tragiczną pod względem warunków życia sytuację w afrykańskich koloniach, stawiając w jednym rzędzie gnijące ludzkie wartości z wegetującymi na granicy rozpadu plemionami i grupami kolonizatorów. Następnie dostaje się amerykańskiej mentalności, szczególnie utracie indywidualności, pretensjonalności i, wynikającej z życia w wielkim mieście, anonimowości. Nowy Jork ukazany jest jako miasto-moloch, gdzie ludzie zlewają się w jedną bezkształtną, pozbawioną imion masę.

Tam, gdzie byłem, na górze, można było krzyczeć sobie do nich, do tych na dole, co tylko się chciało. (…) Nic, zupełnie nic. Jest im to obojętne. A im większe i wyższe jest miasto, tym większy mają na wszystko zlew.[2]

„Podróż do kresu nocy” głównie jednak traktuje o sensie ludzkiej egzystencji, i to właśnie te przemyślenia zaprzątają bohaterowi głowę w największym stopniu. Autor zastanawia się nad istotą ciągłego pędu, zrodzonej w ludzkiej podświadomości nadziei na los inny od tego, jaki go w istocie czeka. Dosyć brutalnie konfrontuje czytelnika z przykładami śmiertelnie chorych pacjentów, robiąc mocne wrażenie i oswajając z wizją końca życia. Śmierć przedstawiana jest często w ujęciu epokowym, dzięki czemu pisarz stara się wyjaśnić bezsens istnienia, którego finał zawsze jest taki sam, i po którym pamięć przypada tylko jednostkom nielicznym. Z punktu widzenia Bardamu ludzkość często ukazywana jest jako jego trzoda, zwierzęta, które pewnego dnia i tak z pewnością umrą, nie pozostawiając – bez względu na włożony wysiłek – śladu po sobie. Poraża szczerość bohatera, jego jednoznaczne pogodzenie się z losem i zimny stosunek do świata.

„Podróż do kresu nocy” zasłużenie zalicza się do klasyki literatury światowej. Celine jako egzystencjalista stworzył dzieło ponadczasowe, wypełnione nieszablonowymi, kontrowersyjnymi jak na owe czasy poglądami i odważną krytyką. Wyjątkowy pozostaje także sposób pisania – autor posługuje się przytoczeniami, chaotycznymi wtrąceniami, wywołując tym wrażenie tworzonego na poczekaniu monologu, czekającego na odpowiedź ze strony czytelnika. Gorąco polecam!


[1] Celine L.: Podróż do kresu nocy, wyd. Świat literacki, str. 42
[2] Celine L.: Podróż do kresu nocy, wyd. Świat literacki, str. 232/233

poniedziałek, 2 lipca 2012

Jesse Bullington – Smutna historia braci Grossbart

Braterska miłość aż po grób

Zagraniczne powieści określane mianem dark fantasy, jak choćby osadzona w realiach "Warhammera" seria o przygodach Gotreka i Felixa czy cykle Brenta Weeksa, zazwyczaj odrzucały czytelników zbyt nachalną heroicznością zarówno bohaterów, jak i ich czynów. Dla fanów brudnego, nieco mniej bajkowego fantasy pojawiła się niedawno jednak iskierka nadziei w postaci "Smutnej historii braci Grossbart", powieści autorstwa Jessego Bullingtona, która – bazując luźno na historycznych faktach – opowiada o losach Manfrieda i Hegla, dwóch nieszablonowych hien cmentarnych.

Tytuł jest w tym wypadku bardzo mylący, gdyż w "Smutnej historii braci Grossbart" smutku jest chyba najmniej. Przeciwnie, to właśnie wszechobecny, niekiedy abstrakcyjny i najczarniejszy z wszystkich odcieni czarnego humor jest jedną z głównych zalet powieści. Śmieszy wszystko – począwszy od infantylnego celu braci, ich naiwności i głupkowatego spojrzenia na świat, poszczególnych, często niezbyt trafnych decyzji, skończywszy na absurdalnych, przewrotnych dialogach pełnych wulgaryzmów i wszechobecnej herezji. Bawi także stosunek tytułowych bohaterów do spotykanych na drodze postaci – każdą z nich traktują protekcjonalnie, ciągle zastanawiając się, w jaki sposób mogą skorzystać na danej znajomości. Rodzi to masę zabawnych sytuacji.

Kim są właściwie Grossbartowie?  Ot, dwójka braci słynących z niezwykłego okrucieństwa, którzy pewnego dnia postanawiają pójść w ślady dziadka. Bazując na nie do końca dokładnej historii swego przodka, który w przeszłości miał się niezwykle wzbogacić, okradając wielkie grobowce południa, bracia wybierają się w obfitującą w niezwykłe wydarzenia podróż. Od strony fabularnej "Smutna historia…" prezentuje się niestety już nie tak dobrze, jak w przypadku narracji i poczucia humoru pisarza. O ile sam pomysł wydaje się świetny, dając wiarygodny pretekst do interesującej powieści drogi, o tyle już dalsze wydarzenia zbyt często grzęzną w długich i nudnawych opisach walk. Poszczególne wątki przez cały czas zmierzają w dziwnym kierunku – owszem, wszystkie w pewnym momencie się zazębiają, jednak po prawie czterystu stronach lektury czytelnik oczekuje czegoś więcej niż mocno przewidywalne zakończenie.

Warto przyjrzeć się tytułowym postaciom, gdyż to głównie one dostarczają najwięcej zabawy. Z jednej strony okrutni i złośliwi, z drugiej sztucznie pobożni bracia budują konsekwentnie wizerunek hipokrytów, socjopatów, oportunistów i pozbawionych cienia litości rębajłów o niezwykle ciasnych horyzontach. Te ostatnie skutkują masą przezabawnych dywagacji na rozmaite tematy dotyczące wiary, polityki czy zasad rządzących światem. I choć nieposkromione, mordercze zapędy braci sprawiają, że w pewnym momentach czytelnik współczuje ich wrogom i nie godzi się na pewne zachowania, to ostatecznie nie da się nie czuć sympatii do tej przygłupiej, przewrotnej dwójki.

Język, jakim posługuje się Bullington, nie zachwyca – często mamy do czynienia z topornymi, ciężkimi i zagmatwanymi zdaniami, co przede wszystkim przeszkadza w lekturze opisów bitew, których – jak wcześniej wspomniałem – pojawia się za dużo. Innym problemem są mało ewokacyjne opisy krain, które bohaterowie odwiedzają. Czytając kolejne rozdziały ciężko odczuć, czy dane miejsce to jeszcze Europa, czy już Ziemia Święta. Podobnie sytuacja wygląda, jeśli chodzi o aspekt marynistyczny – cała podróż ogranicza się do siedzenia pod pokładem, leżeniu na koi i kilku potyczkach. Z jednej strony pisarz nie zalewa czytelnika falą ciężkiego słownictwa, z drugiej jednak bardziej wymagający odbiorcy, wychowani choćby na powieściach Jacka Komudy czy Feliksa W. Kresa, mogą poczuć pewien niedosyt.

"Smutna historia braci Grossbart" to z pewnością pozycja nietypowa dla zagranicznego fantasy. Wiele aspektów pozostaje niedopracowanych, przez co świetny pomysł wydaje nie do końca wykorzystany, szczególnie pod względem fabularnym; czarny humor, spora ilość wulgaryzmów i brak naiwnych, sztucznie altruistycznych bohaterów sprawiają jednak, że powieść wyróżnia się na tle innych, czemu sprzyja również przyciągające uwagę – szczególnie za sprawą świetnej okładki – wydanie.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.