czwartek, 27 września 2012

Chuck Palahniuk – Udław się

Ość w gardle amerykańskiego społeczeństwa

Seksoholizm to temat poruszany coraz częściej. Począwszy od żartobliwego ujęcia problemu w serialu „Californication”, skończywszy na bardziej poważnych próbach, jak choćby najnowszym filmie Steve'a McQueena „Wstyd”, nie da się nie zauważyć, że kwestia do niedawna jeszcze wątpliwego nałogu istnieje naprawdę. Co do powiedzenia na ten temat ma Chuck Palahniuk?

Okazuje się, że dosyć sporo. „Udław się” to bowiem historia mocno uzależnionego od seksu Amerykanina, Victora Maciniego, który – walcząc ze zgubnym nałogiem – jednocześnie opiekuje się śmiertelnie chorą matką. Jak więc przystało na Palahniuka, tragizm miesza się z żartem, którym wydaje się całe życie bohatera – zarówno jego zawodowa kariera (ogrywanie roli służącego w jednej z turystycznych placówek stylizowanych na wiek XVIII), jak i wieczorne hobby, polegające na udawanym dławieniu się pokarmem w restauracjach, gdzie przekuwa zwykłych zjadaczy chleba w bohaterów, mających swoją szansę na uratowanie komuś życia.

W „Udław się” Palahniuk daje poszaleć swoim nonkonformistycznym poglądom. Idealnym narzędziem do tego jest bohater, a zarazem narrator, który od najmłodszych lat stara się zwiększyć swoją kulejącą odporność na opinię innych. Bodźcem ku temu staje się pornograficzne czasopismo, w którym młody Victor znajduje kilka zdjęć publicznie upokarzanego na tle seksualnym mężczyzny, będącego od tej pory, pod względem twardej postawy, wzorem dla początkującego seksoholika, a jednocześnie przyczyną jego nałogu. A dla stawianego wielokrotnie w centrum uwagi Victora, muszącego wstydzić się z powodu działań szalonej matki, oko społeczeństwa zdaje się mieć spore znaczenie, przeradzając się z czasem w paranoję. Dopiero ciąg zwariowanych wydarzeń daje bohaterowi do zrozumienia, że: 

„Można przeżyć całe życie, pozwalając, żeby to świat mówił nam, kim jesteśmy. Normalni czy stuknięci. Święci czy uzależnieni od seksu. Bohaterowie czy ofiary. Pozwalając […], żeby to przeszłość decydowała o naszej przyszłości. Albo możemy sami podejmować decyzje.”[1]

Pod względem narracji jest to chyba najprostsza książka amerykańskiego pisarza. Wydarzenia są uporządkowane chronologicznie (z wyjątkiem przeplatających się z wątkiem głównym retrospekcji głównego bohatera) i przedstawione w sposób ciągły, co często się Palahniukowi nie zdarza („Niewidzialne potwory”, „Rant”). Spotkamy się za to z masą charakterystycznych dla jego pisarstwa zabiegów, jak powielane przez całą powieść zdania czy dostosowanie sposobu postrzegania świata do poziomu wykształcenia narratora (w tym wypadku przyjdzie nam go obserwować z lekarskiego punktu widzenia z racji mającego miejsce w młodości protagonisty pobytu w akademii medycznej).

Jedynym aspektem, do jakiego można mieć zarzuty, to sam problem seksoholizmu, który sprawia wrażenie potraktowanego po macoszemu. Owszem, pisarz prawie na każdej stronie wspomina o uciążliwym nałogu głównego bohatera, serwując nam masę wyuzdanych, naturalistycznych opisów rozmaitego rodzaju kopulacji. Uzależnienie od seksu jednak, podobnie jak w przytoczonym powyżej serialu z Davidem Duchovnym w roli głównej, pozostaje bardziej pretekstem do nadania powieści zabawnego charakteru niźli samego rozprawienia się z problemem w sposób poważny.

To, że „Udław się” należy do wcześniejszych powieści Chucka Palahniuka, rzuca się w oczy od pierwszych stron – stosunkowo prosta (biorąc pod uwagę pozostałe teksty) metoda narracji czy brak wyrywających z butów zwrotów akcji świadczą od tym aż nadto. Nadal jednak mamy do czynienia z bardzo interesującą pozycją, w której niepoprawny pisarz po raz kolejny szturmuje podwoje sztywno zamkniętych amerykańskich umysłów i przemyca potężne połacie wiedzy. Dodatkowym atutem jest także poczucie humoru – to chyba najzabawniejsza powieść autora, podczas lektury której ciężko przebrnąć przez choćby jeden rozdział nie parskając śmiechem.

Pierwotnie publikowane w serwisie Lubimy Czytać.

[1] Palahniuk Ch.: Rant, wyd. Zielona Sowa, Warszawa 2007, S: 348

sobota, 22 września 2012

Fiodor Dostojewski – Wspomnienia z domu umarłych



Martwi za życia

Motyw syberyjskiej katorgi przez lata pojawiał się z literaturze, zarówno rosyjskiej, jak i światowej. Fiodor Dostojewski podszedł do tegoż tematu bardzo osobiście – w przeszłości spędził cztery lata, odbywając karę podobną do tej, na jaką skazany został główny bohater powieści, dzięki czemu syberyjskie piekło we „Wspomnieniach z domu umarłych” zostało zobrazowane w niezwykle autentyczny i ewokacyjny sposób.

Powieść opowiada o losach Aleksandra Pietrowicza Gorianczykowa, szlachcica skazanego na dziesięć lat przymusowych robót w jednej z syberyjskich twierdz, służących za nic innego jak więzienia. Od pierwszych stron przytaczana historia porywa, szczególnie biorąc pod uwagę dokładne opisy warunków życia podczas katorgi – nieprzezwyciężonego zimna, kiepskiej jakości posiłków, ciężkiej pracy i zatrważających kar. Najgorszym przeciwnikiem więźniów okazuje się jednak coś zupełnie innego – czas, który wydaje się stać w miejscu, sprawiając, iż każdy kolejny dzień jest podobny do poprzedniego, a cała kara zlewa się w jeden długi okres nieszczęścia.

„Wspomnienia…” to powieść psychologiczna w pełnym tego słowa znaczeniu. Na każdym kroku narrator analizuje stan mentalny zarówno na podstawie własnych przemyśleń, jak i zachowań współwięźniów. Dzięki temu możemy zaobserwować bardzo nietypowe reakcje. Dla przykładu: najczęstszym błędem, jaki popełniali skazani na ciężką karę fizyczną katorżnicy, była chęć odwleczenia dnia jej wykonania. W tym celu w przeddzień kaźni dokonywali jakiegokolwiek gorszego czynu, by proces odbył się na nowo, a kara została przesunięta, mimo iż większość z nich zdawała sobie sprawę, że przewinienie będzie egzekwowane jeszcze surowiej.

Monotonne życie w strzeżonej twierdzy sprawiało, że więźniowie potrafili radować się najmniejszymi zmianami. I w ten oto sposób urodziny jednego z nich zakrawały na święto, dając długo oczekiwaną okazję do upicia się. Podobnie sytuacja wyglądała z rzeczywistymi świętami, jak Boże Narodzenie, podczas których skazani mieli okazję odetchnąć nieco od uporczywej pracy i nudy. Narrator przygląda się reakcjom więźniów na tego typu zmiany i skrzętnie notuje swoje obserwacje. Przyczyną zmiany nastroju okazuje się być wszystko – począwszy od zmiany pory roku, poprzez wprowadzenie nowego więźnia, skończywszy na ucieczce kilku skazanych, wywołującej u pozostałych nadzieję i wiarę w przetrwanie długich lat zniewolenia.

Czytając „Wspomnienia z domu umarłych” można odnieść wrażenie, że to powieść różniąca się zupełnie od pozostałych tekstów Dostojewskiego, głównie za sprawą autentyczności przytoczonych wspomnień pisarza. Dzięki temu, mimo iż forma pozostaje ta sama – znów przyglądamy się ludziom o wątpliwej kondycji psychicznej („Bracia Karamazow”, „Zbrodnia i kara”) – jednocześnie wyraźnie odczujemy, że nie mamy do czynienia z fikcją.

piątek, 21 września 2012

Sofie Sarenbrant – 36 tydzień

Poród w bólach

Boom na skandynawskie kryminały trwa nieprzerwanie, o czym świadczą pojawiający się niczym grzyby po deszczu nowi pisarze, a wraz z nimi kolejne tytuły. Jednak czy popularność zawsze idzie w parze z jakością? Skończywszy "36 tydzień" autorstwa Sofie Sarenbrant, mogę być pewien, że nie. Na następcę Larssona przyjdzie nam jeszcze poczekać.

Powieść stanowi pierwszą część cyklu, którego poszczególne tomy łączyć będzie miejsce akcji – szwedzkie miasteczko Brantevik. To właśnie tam dwie zaprzyjaźnione pary spędzają ostatni tydzień wakacji. Pewnego wieczora podczas wizyty w miejskim lokalu jedno z małżeństw – Agnes i Tobbe – nie może się ze sobą dogadać. Zirytowana zachowaniem pijanego męża kobieta wychodzi z pubu nieco wcześniej. Następnego dnia skacowany Tobbe orientuje się, że jego żona znikła na dobre. Co gorsza, bohaterka w chwili zaginięcia była w ostatnim miesiącu ciąży, co potęguje nerwową atmosferę wśród mieszkańców małego miasteczka.

Biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z thrillerem, w powieści dzieje się stanowczo za mało. Owszem, sam pomysł wydaje się ciekawy, w szczególności zakończenie, którego jedyną wadą jest lekka przewidywalność. Pisarka rozpoczyna tekst mocno sugestywnym prologiem, a jeśli dodać do tego serwowane między wierszami ścinki informacji, odkrycie, kto jest głównym sprawcą zniknięcia Agnes, nie stanowi większego problemu. Podczas lektury najbardziej drażni zapychanie kartek kolejnymi wydarzeniami, które są kompletnie pozbawione związku z głównym wątkiem, jak choćby stosunek płciowy jednego z drugoplanowych, niemających większego znaczenia bohaterów, czy opis porodu przyjaciółki Agnes, Johanny. Sprawia to tylko, że akcja posuwa się niemiłosiernie wolno, a nowych faktów powiązanych ze sprawą jest jak na lekarstwo. Przyspieszenie tempa wydarzeń w finale książki w tym wypadku także nie ratuje sytuacji, gdyż najzwyczajniej wypada nienaturalnie.

Co do postaci, Sarenbrant starała się za wszelką cenę nadać im jak największej głębi. Niestety, nie z każdym bohaterem wyszło jej to na dobre, a większość tego typu zabiegów skończyła się wspomnianymi wyżej, niepotrzebnymi i nudnymi opisami. Najbardziej ciekawie wypadła jedna z pobocznych postaci, dziennikarz Göran Rosenlund, który – starając się rozwikłać sprawę zaginionej Agnes na własną rękę – rozpoczyna prywatne śledztwo, kierując się zasadą "cel uświęca środki". Z czasem wyłania się obraz człowieka antypatycznego, pozbawionego ludzkich odruchów, takich jak wyrozumiałość czy lojalność. W miarę interesująco przedstawiają się także przeżycia męża porwanej, Tobby’ego. Mieszanka emocji targających bohaterem po porwaniu żony – zażenowania, wyrzutów sumienia i paraliżującej tęsknoty – sprawia, że łatwo można zrozumieć, co czuje postać.

Mimo że rozwój fabuły można przyrównać do porodu w bólach, głównie za sprawą wspomnianych "zapychaczy", powieść czyta się bardzo szybko. Jest to przede wszystkim zasługa oszczędnego stylu Sarenbrant, nadającego "36 tygodniowi" lekkości. To plus kilka bardziej udanych kreacji sprawia, że tekstu nie można zaliczyć do najgorszych. Jednak z drugiej strony po lekturze pozostaje spory niedosyt, spowodowany kiepskim wykorzystaniem pomysłu i łatwością przewidzenia kolejnych wydarzeń. Pozostaje czekać na następne "dzieci" szwedzkiej pisarki – obecnemu jak na razie daleko do bestsellerowych straszaków.

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

niedziela, 9 września 2012

Chuck Palahniuk – Rant

Za szybcy, za wściekli

Chuck Palahniuk pozostaje jednym z najbardziej oryginalnych, na każdym kroku unikających schematu współczesnych amerykańskich pisarzy. Prawie każda kolejna jego powieść, mimo że problematycznie zbliżona do reszty twórczości, napisana jest w inny sposób. Czy to wizje niepodejrzewającego swej choroby schizofrenika („Fight club”), pamiętnik popadającej w depresję lekomanki („Dziennik”) czy przeplatane wspomnienia, przypominające budową katalog mody („Niewidzialne potwory”), efekt jest zawsze taki sam – kolejna świetna powieść. Czym nieszablonowy Amerykanin przykuje naszą uwagę podczas lektury „Ranta”?

Przede wszystkim – po raz kolejny już – samą formą powieści. Autor zdecydował się na niezwykle odważny zabieg – tekst pozbawiony jest jednakowej, ciągłej narracji; zamiast tego składa się z wypowiedzi ludzi, którzy na pewnym etapie życia mieli styczność z tytułowym bohaterem. Jak się więc można domyślić, będziemy bazować na wypowiedziach jego rodziców, przyjaciół z dzieciństwa, znajomych poznanych w wielkim mieście czy przypadkowych, niewiele znaczących osób. W parze z tego typu sposobem przedstawiania wydarzeń idzie zmienny styl – każda z wypowiedzi dostosowana jest do swego autora, co już samo w sobie wydaje się pisarskim wyzwaniem, szczególnie jeśli mają brzmieć autentycznie. Kolejnym atutem formy ustnej relacji jest jej enigmatyczność – wydarzenia nie są przedstawiane w sposób jasny, a ich zrozumienie wymaga skupienia się i scalania poszczególnych fragmentów, przypominających stanowiącą niemałe wyzwanie układankę. Dopiero po zakończeniu lektury – biorąc pod uwagę, że śledziliśmy ją uważnie – możemy zrozumieć wszystkie wątki. Tego typu rozwiązanie gwarantuje czytelnikowi po pierwsze nieopisaną satysfakcję – w końcu bierzemy udział w swego rodzaju rozgrywce – po drugie zaskoczenie: finał powieści i ostatnie wyjaśnienia potrafią wgnieść w fotel. Warto dodać, że dla ułatwienia w „Rancie” wydarzenia uporządkowane są chronologicznie. To posunięcie, choć nieco nietypowe dla prozy Amerykanina, okazuje się strzałem w dziesiątkę – w przeciwnym wypadku książka stanowiłaby szyfr nie do rozwikłania.

„Rant” to pierwsza powieść, w której Palahniuk daje się ponieść wyobraźni, tworząc antyutopijny obraz rzeczywistości. Ludzie żyjący w epoce Ranta są w stanie zapisywać codzienne doznania i emocje, a następnie sprzedawać je i odbierać za pomocą umieszczonego z tyłu głowy portu. Skutkuje to alienacją społeczeństwa, które zamiast wyjść na imprezę, wyjechać na narty czy oddać się narkotykowym transom w rzeczywistości, po prostu włącza odpowiednie senseo (nagranie z konkretnymi wrażeniami). Autor piętnuje rosnącą tendencję do dzielenia się swoimi wrażeniami w zamian za pieniądze, zwraca także uwagę na przemysł związany z szeroko rozumianą kulturą, który oferuje nam wytwory coraz mniejszego kalibru.
Alternatywą dla tegoż świata są nocniacy, ludzie uważani przez społeczeństwo za gorszych. Aktywność wykazują jedynie w nocy, najczęściej biorąc udział w tak zwanym party crashingu – niezwykle niebezpiecznej rozrywce, polegającej na wzajemnym taranowaniu i rozbijaniu sobie samochodów. Osobą, która idealnie wpasowuje się w towarzystwo nocników, okazuje się Rant, małomiasteczkowy przybysz, który już na pierwszy rzut oka wydaje się kimś niezwykłym. Obdarzony nieludzko wyczulonym węchem (dającym mu możliwość wyczuć choćby nawet za wysoki poziom cholesterolu u kobiety, którą całuje) i odpornością na jad nastolatek w krótkim czasie staje się legendą i jednocześnie przyczyną potężnej epidemii wścieklizny, którą z premedytacją rozpowszechnił poprzez stosunki płciowe czy zwyczajne obcowanie z innymi.

Zjawisko party crashingu do złudzenia przypomina motyw klubu walk z najgłośniejszej powieści pisarza. Podobny wydaje się cel jego istnienia – oferowanie możliwości odczuwania emocji mocniejszych niż te, które przeżywają zwykli zjadacze chleba, korzystający zazwyczaj w tego typu przypadkach ze wspomnianych senseo. Co za tym idzie, party crasherzy to odszczepieńcy, ludzie niebojący się ryzyka, dla których śmiercią jest już miałkość egzystencji. Pojawia się więc charakterystyczny dla twórczości Amerykanina motyw samozniszczenia, stanowiącego drogę do wyzwolenia z oków hermetycznie zamkniętego społeczeństwa, skazanego na miałkie, nudne i niestanowiące wyzwania życie.

„Bez kitu, są gorsze sposoby na bycie trupem niż śmierć”[1]

Śmiało można rzec, że „Rant” to jedna z najlepszych powieści w dorobku amerykańskiego pisarza, o ile nie najlepsza. Pieczołowicie dopracowana, gruntowanie przemyślana i podana w formie literackich puzzli, których poukładania życzę każdemu. Palahniuk, jak na Chucka przystało, kopie wyobraźnię z nieopisaną siłą.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.

środa, 5 września 2012

Michel Houellebecq – Poszerzenie pola walki


Houellebecq w sosie własnym

Kwestia debiutów bywa bardzo zróżnicowana. Niejednokrotnie pisarze wskakują na pierwsze miejsca sprzedaży świetnymi pozycjami, by następnie stopniowo obniżać pułap i serwować coraz gorsze książki. W przypadku Michela Houellebecqa mamy do czynienia z sytuacją nieco inną – „Poszerzenie pola walki” odstaje od późniejszych powieści autora.

Debiut francuskiego pisarza stanowi kwintesencję problemów poruszanych w kolejnych powieściach. Bohaterem jest trzydziestoletni, znudzony życiem informatyk (czyżby alter ego pisarza?), zmagający się z dnia na dzień ze świadomością bezsensu swojego istnienia. Jego ustami Houellebecq serwuje nam to, co dla twórczości francuza typowe – pełne pesymizmu przemyślenia, związane z istotą życia. Na wszystko przyjdzie nam patrzeć z dość gorzkiej (ostatnie słowo należy chyba do ulubionych fraz narratora) perspektywy – starzejącego się samotnika, stawiającego czoła powtarzającym się napadom depresji, jednocześnie desperacko łaknącego szczęścia, które zdaje się być mitem.  

Sporo miejsca poświęcone jest relacjom damsko-męskim. Narrator często ukazuje swoje uczuciowe niepowodzenia jako przyczynę obecnego wyzucia z emocji. Rozwodzi się również na temat wpływu rozwiązłości na późniejsze życie miłosne człowieka oraz kwestie związane z prawdziwością okazywanych uczuć, która – jego zdaniem – często bywa uwarunkowywana przez presję społeczną. Dużo jest również o samej seksualności, obrazowanej w szczególności na przykładzie jednego z kolegów z pracy bohatera, który – ślepo dążąc do zjednania sobie jak największej ilości kobiet – w ostateczności okazuje się na tym polu nieudacznikiem. Jego perypetie – choć momentami zabawne – pozostawiają przygnębiający posmak, szczególnie biorąc pod uwagę desperackie próby i ciągłą chęć do podejmowania kolejnych, z góry skazanych na porażkę wyzwań.

Kolejnym problemem, z jakim boryka się nieszczęsny narrator, jest świadomość starzenia się i nieuniknionej śmierci, która paradoksalnie z pewnym momencie wydaje się mu wybawieniem. Perspektywa uciekających lat jest dla postaci niezwykle przygnębiająca – zdaje sobie sprawę, że piękno i witalność, których tak zazdrości młodym, przeminęła bezpowrotnie, czego efektem jest potęgująca się z roku na rok nienawiść do wszystkich czerpiących z życia pełnymi garściami. Egzystencjalne wywody często przypominają Celinowską „Podróż do kresu nocy”, choć różni je sposób narracji – o ile autor „Życia na kredyt” rozwodził się na podobne tematy z dystansem i niekiedy humorem, Houellebecq pisze o śmierci i bezsensie życia niezwykle poważnie. Pragmatyczna, pozbawiona emocji narracja jest zresztą jednym z mocniejszych elementów tekstu – już w pierwszej powieści Francus odznacza się oryginalnym stylem, będącym pod mocnym wpływem minimalizmu.

Jedynym elementem, który utwierdza w przekonaniu, że pierwsza powieść nie zawsze musi być idealna, jest kierunek, w jakim podąża linia fabularna. Przez większość książki nie dzieję się nic specjalnego, a perypetie bohatera wydają się jedynie nudnawymi pretekstami do interesujących wywodów. W porównaniu choćby z „Cząstkami elementarnymi” wypada to niestety cokolwiek kiepsko.

Mimo tego debiutancką powieść Houellebecqa mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, może z wyjątkiem osób borykających się, podobnie jak narrator powieści, z problemami natury depresyjnej – to świetna powieść, która jednocześnie potrafi już po kilku zdaniach zniechęcić do świata i odebrać resztki radości z życia, o ile takowa w ogóle istnieje.