czwartek, 23 maja 2013

Peter Watts – Wir



Tornado defetyzmu

Wir to kontynuacja Rozgwiazdy, debiutanckiej powieści kanadyjskiego pisarza science-fiction, Petera Wattsa. O sukcesie poprzedniczki zadecydowała specyficzna atmosfera wyobcowania i izolacji od świata oraz autentyczność, będąca zasługą wykształcenia pisarza. Drugi tom trylogii ryfterów pozbawiony jest pierwszej z powyższych cech, mimo tego jednak nadal trudno mówić o spadku poziomu. Czym broni się Wir?

W ramach przypomnienia: pierwsza część przedstawiała historię kilku outsiderów, wśród których spotkać mogliśmy morderców, pedofilów czy ofiary gwałtu, zesłanych na dno Pacyfiku z zadaniem obsługi podwodnej stacji, czerpiącej energię geotermalną z jednego z kominów oceanicznych. W trakcie prac członkowie załogi przez przypadek uwolnili nieznanego do tej pory mikroba, który zagrażał dalszemu istnieniu wszystkich gatunków. By zapobiec rozprzestrzenieniu się intruza zaangażowana w działania na dnie Oceanu Spokojnego korporacja postanawia wysadzić w powietrze całą stację, pozbawiając życia jej pracowników i likwidując problem w zarodku. Okazuje się jednak, że co najmniej dwóch członków załogi uszło z życiem i dostało się do zachodniego brzegu Stanów Zjednoczonych.

W centrum wydarzeń znów mamy Lennie Clarke, kobietę zahartowaną przez trudne dzieciństwo i żądzę zemsty na ludziach, którzy jako zapłatę za włożony w obsługę stacji trud oferowali jej śmierć. Watts wykreował swego rodzaju Nemezis – postać odzianej w czerń kobiety, która – wynurzywszy się z oceanu – zdeterminowana, kierowana zamiarem wymierzenia sprawiedliwości wręcz prosi się o mityczne skojarzenie. Z czasem jej podróż także nabiera symbolicznego znaczenia, nasuwając skojarzenie z biblijną drogą krzyżową – bita, gwałcona i poniżana brnie przez wypalone i zniszczone trzęsieniami ziemi wybrzeże Ameryki, nie zastanawiając się tak naprawdę dogłębnie nad sensem własnej krucjaty i szansami na powodzenie. Wiedziona wykształconymi w nieludzkich warunkach instynktami, świadomością bycia przez całe życie ofiarą oraz chęcią wyrównania rachunków staje się jednak bohaterem ludu, kimś niemalże czczonym przez marionetkowych obywateli, którzy – podobnie jak ona – zostali dotknięci zniszczeniem, spowodowanym decyzjami potężnych korporacji.

Jak wspomniałem, w Wirze nie doświadczymy atmosfery charakterystycznej dla poprzeczniki. Akcja prawie całej powieści toczy się na kontynencie, gdzie cisza i prowadząca do szaleństwa atmosfera samotności zostają zastąpione przez równie destruktywny chaos, zniszczenia i anarchię. Tym razem Watts skupia się na tematyce nieco banalniejszej niż w części pierwszej. Przeciwnikiem bohaterów oraz zagrożeniem, przed jakim chce nas ostrzec autor, jest bowiem rozwijająca się w niezwykłym tempie technika, której twory pod względem sztucznej inteligencji coraz szybciej zaczynają dorównywać człowiekowi. Podążając śladem bohaterów widzimy panoramę społeczeństwa sterowanego elektroniką i coraz nowszymi zdobyczami ludzkiego umysłu, mającymi wpływ na wszystkie dziedziny życia – karierę zawodową, praktyki seksualne czy stan psychiczny (szczególnie dużo miejsca pisarz poświęcił kwestii ludzkiego sumienia, ukazując, w jaki sposób można nim kierować za pomocą odpowiednich narzędzi).

O tego typu zagrożeniach pisano jednak już wielokrotnie, wielu więc powie – nihil novi, a racji trudno im będzie odmówić. Tym jednak, co czyni prozę Wattsa wyjątkową, jest jego warsztat pisarski. Podobnie jak w poprzednim tomie, język w Wirze  jest niezwykle specyficzny – pozbawiony emocji, zimny, rachityczny, a jednocześnie przesiąknięty intelektualnymi grami, nomenklaturą związaną z rozmaitymi naukami ścisłymi, solidną dawką erudycji, wulgaryzmów i brutalnych, naturalistycznych opisów rozmaitych dantejskich scen – morderstw, linczów czy gwałtów. Styl idealnie wręcz komponuje się z nakreślonym przez pisarza obrazem pozbawionego ludzkich odruchów świata, w którym o wszystkim decydują niedosięgalne korporacje, najwyższe zdobycze techniki i prawo pięści, tworzące na nowo bezlitosną dla słabych drabinę społeczną. 

Wizja Wattsa jest pełna defetyzmu, przygnębiająca do tego stopnia, iż czytelnik – obserwując działania bohaterów, mające na celu ratowanie świata – zaczyna się zastanawiać, czy mają one jakikolwiek sens. Rzeczywistość widziana oczami Kanadyjczyka przeraża, a jednocześnie niezwykle nurtuje i pozostawia odbiorcę z całą masą refleksji, dotyczących kierunku, w jakim podąża ludzkość. Warto dodać, że pod względem prawdopodobieństwa zaistnienia tego typu sytuacji powieść dorównuje poprzedniczce (szczególnie jeśli zwrócimy uwagę na zamieszczone pod koniec tomu bogate objaśnienia), a więc być może zarysowana sytuacja nie odbiega tak daleko od tego, co możemy zaobserwować za oknem. Kto wie, czy nie jesteśmy tylko stadem owiec?

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu ArsMachina.

środa, 1 maja 2013

Justyna Bargielska – Małe lisy

Codzienność w krzywym zwierciadle

 
Już sama tematyka prozatorskiego debiutu Justyny Bargielskiej uświadamia, że mamy do czynienia z postacią wyjątkową, nieobawiającą się poruszyć najbardziej drażliwych czy delikatnych kwestii. Jedyną przeszkodą dla autorki mogło być znalezienie odpowiedniego języka, który pozwalałby swobodnie mówić o problemach takich jak poronienie czy zdrada małżeńska, odzierając je z pretensjonalnego patosu i powagi. Przeszkoda taka jednak w przypadku Bargielskiej-poetki wydaje się nie istnieć, czego dowodem jest najnowsza powieść pisarki.
 
W Małych lisach obcujemy z historią dwójki kobiet, które pozornie łączy jedynie romans z pewnym podwarszawskim nożownikiem. Jeśliby jednak przyjrzeć się bliżej, łatwo można dostrzec, że obie panie łączy dużo więcej. Przede wszystkim – mimo wszelkich różnic co do stylu życia – obie kobiety wydają się nadszarpnięte monotonią codzienności, która z biegiem czasu prowadzi do ich powolnej degrengolady, zarówno intelektualnej, jak i fizycznej. Bohaterki są zmęczone schematem życia, pozbawione sił, z biegiem lat coraz bardziej zgorzkniałe, cyniczne i pragmatyczne. Jednocześnie jednak nie tracą wiary w możliwość zmiany, a idealną okazją, by takowej doświadczyć, staje się przelotny romans z człowiekiem niebezpiecznym i nieprzewidywalnym, jak również pociągającym, tajemniczym i pełnym żywotności; osobnikiem stanowiącym dokładne przeciwieństwo poukładanego, hermetycznego świata obu kobiet, pragnących powiewu chaosu i spontaniczności.
 
Warto zwrócić uwagę na świetnie skonstruowane postaci, w szczególności Magdę. Dwudziestopięcioletnia mężatka i matka dwójki dzieci mimo młodego wieku jest kobietą emocjonalnie wypaloną. Jej relacje z mężem przypominają ciągnącą się przez wieczność, niezbyt udaną i nudną randkę, miłość do dzieci natomiast, będąca jedynym żarliwym uczuciem bohaterki, pozostaje w tle, zagłuszona przez problemy związane z wychowaniem i opieką nad nimi. Potęgująca się z dnia na dzień monotonia sprawia, że kobieta postrzega świat przez pryzmat ironii i czystego pragmatyzmu, utraciwszy kompletnie radość z życia, a nawet chęć jej poszukiwania i doświadczania. Na przykładzie Magdy Bargielska nakreśla niezwykle sugestywny i autentyczny obraz współczesności – czarno-białej rzeczywistości, wypełnionej masą pozbawionych sensu czynności; życia niedającego spełnienia i nieoferującego nic ponad samo egzystowanie. Pod względem narracji i wspomnianego postrzegania świata bohaterki Małych lisów przywodzą na myśl prozę Chucka Palahniuka – Bargielska, podobnie jak Amerykanin, operuje czarnym humorem, wplatając go często w kwestie, które aż proszą się o powagę i namiastkę szacunku, z czym spotkać mogliśmy się już w Obsoletkach. Groteskowość uwag, jakie padają z ust bohaterek Małych lisów, również przypomina twórczość autora słynnego Fight Clubu, w szczególności lekceważenie poważnych życiowych tragedii czy czynienie ich przedmiotem żartów.
 
Wracam, na ławce siedzi kobieta z wózkiem. Nakrywa budkę wózka pieluchą, wiem, że przed słońcem, ale robi to tak, jakby chciała ukryć przed światem swoje bardzo brzydkie i bardzo chore dziecko, które trzeba zasłonić jak kanarka. […] Znaczy, zobaczę się z moim chłopakiem dopiero w przyszły czwartek (Bargielska J.: Bach for my baby, wyd. Czarne, Wołowiec 2014, str. 18.).
 
Powyższy cytat jest zarówno przykładem wspomnianej groteskowości, jak i rozbudowanej wyobraźni pisarki, która – jak przystało na powieść o niespełnionych marzeniach i nikłych nadziejach – pełni ważną rolę. Książka wypełniona jest onirycznymi, często surrealistycznymi obrazami, będącymi świadectwem wątpliwej kondycji psychiczno-emocjonalnej bohaterek. Pragnąć od życia czegoś więcej, oddają się one czynnościom oferującym przyjemność lub wyjście z opresji – masturbacji czy marzeniom, choćby o chwilowej ucieczce od obowiązków rodzicielskich poprzez zniknięcie wraz z wodą w odpływie wanny.
 
Można odnieść wrażenie, że w Małych lisach autorka posługuję się prozatorską formą języka, z którym spotkaliśmy się w tomiku Bach for my baby. Przede wszystkim mam na myśli charakterystyczny stosunek do świata, jaki prezentuje podmiot liryczny większości wierszy tegoż zbioru. Wszechobecny dystans i ironia, protekcjonalne traktowanie mężczyzn, ukazanych jako infantylne, pozbawione wyższych możliwości intelektualnych stworzenia; czy ambiwalentny stosunek do potomstwa – z jednej strony obdarowywanego miłością, z drugiej będącego ogromnym ciężarem – momentami przypominają kalkę poniektórych komentarzy, zawartych w wierszach wspomnianego zbioru.
 
Ponadto pisarka operuje zabawami lingwistycznymi podobnymi do tych, które także poznać mogliśmy, czytając wcześniejsze wiersze – słownych gier w powieści jest cała masa; Bargielska zdaje się bazować na języku potocznym, przekształcając jego skostniałe i utarte formy, by nadać im często nowe znaczenie lub nietypowy wydźwięk. Co więcej, język, jakim posługują się bohaterki, jest niezwykle naturalny – pełno w nim niejasności, popularnych błędów składniowych, co w efekcie daje wrażenie autentyczności rozmów czy wypowiedzi postaci, upodabniając je do zwykłej "babskiej pogaduchy".
 
Małe lisy to sugestywny, momentami przygnębiający przegląd naszej rzeczywistości, doprawiony solidną dawką ironii i czarnego humoru. Nareszcie śmiało można powiedzieć, że mamy pisarkę, która zarówno problemy kobiet, jak i ich sposób patrzenia na świat potrafi ująć w słowa tak zgrabnie, a jednocześnie naturalnie. W efekcie otrzymujemy współczesny obraz płci pięknej we wszystkich jej odcieniach, nawet jeśli jest on zanurzony głęboko w szarości dnia powszedniego.

Recenzja pierwotnie publikowana w serwisie Gildia.pl.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Jacek Piekara – Szubienicznik

Sherlock Holmes w żupanie
 
Jacek Piekara nie stroni od literackiego flirtu z różnymi epokami historycznymi – w słynnym cyklu o Mordimerze Madderdinie spotkaliśmy się z Europą w dobie renesansu, akcja opowiadania Mój przyjaciel Kaligula toczy się w starożytnym Rzymie, do którego pisarz planuje zresztą powrócić w długo zapowiadanym Rzeźniku z Nazaretu; natomiast Charakternik osadzony został w realiach Polski XVII wieku. Jak widać, polska szlachta jest tematem na tyle interesującym, iż autor postanowił poświęcić jej kolejną książkę – Szubienicznik to historia rozgrywająca się za czasów panowania Jana III Sobieskiego.
 
Podstarosta Jacek Zaremba przybywa na dwór przyjaciela swego zmarłego ojca, stolnika Hieronima Ligęzy, by odkryć przyczynę tajemniczej wizyty kilku szlachciców. Jak się okazuje, każdy z obecnych pojawił się na zaproszenie, które rzekomo zostało napisane przez samego stolnika. A w celu wyjaśnienia sprawy Jacek Zaremba wraz z Hieronimem przysłuchują się kolejnym historiom gości, próbując odgadnąć prawdziwy powód zagadkowych odwiedzin.
 
Szubienicznik to wielowątkowa powieść szkatułkowa. O ile główny wątek, stanowiący prywatne dochodzenie dwóch szlachciców, jest bardzo statyczny i prawie pozbawiony akcji, o tyle przedstawione przez kolejnych zaproszonych trzy historie są bardzo dynamiczne. Podczas każdej z nich dzieje się naprawdę sporo, pojawia się wiele zaskakujących zwrotów akcji, a występujący w opowieściach bohaterowie wydają się dużo bardziej interesujący niż niezbyt oryginalne kreacje Jacka Zaremby czy strapionego problemami stolnika, będących niczym więcej jak tylko książkowym przykładem zachowań polskiej szlachty XVII wieku.
 
Trudno rzec coś więcej o zakończeniu, gdyż – jak się niespodziewanie okazuje – powieść stanowi pierwszy tom nieokreślonego cyklu. Wydarzenia więc nagle się urywają; na dodatek zastosowany przez Piekarę cliffhanger jest nad wyraz irytujący, gdyż pojawia się w momencie, gdy czytelnik wreszcie ma szansę dowiedzieć się trochę więcej o całej historii. Brak wcześniejszych informacji, jakoby Szubienicznik miał mieć kontynuację, również wydaje się tanim zabiegiem marketingowym – czytelnicy liczący na finał na ostatniej stronie przekonują się, że to jeszcze nie koniec, a żeby poznać dalsze losy bohaterów, muszą nie dość, że czekać, to jeszcze ponownie sięgnąć po portfele. 
 
Pomijając kwestie związane z konstrukcją fabuły i podziałem na tomy, uwagę należy zwrócić na świetnie zarysowany obraz Polski XVII wieku. Piekara, podobnie jak w poprzedniej powieści sięgającej czasów Polski sarmatów, dosyć dokładnie pisze o zwyczajach polskiej szlachty, jej sposobie bycia, mówienia i postrzegania świata. Nie sposób nie zauważyć typowego dla pisarza ironicznego spojrzenia na szereg ludzkich zachowań – począwszy od najbardziej trywialnych jak alkoholizm, obżarstwo czy pozorny zapał do walki, skończywszy na wszechobecnej megalomanii, wynikającej z sarmackiego przekonania o wyższości narodu polskiego nad pozostałymi. Charakterystyczne choćby dla Cyklu Inkwizytorskiego poczucie humoru (niejednokrotnie zabarwionego na czarno) towarzyszy autorowi również tutaj, dzięki czemu książkę czyta się szybko, a nawet najbardziej nużące momenty poszczególnych opowieści ratują zabawne komentarze i sytuacje.
 
Szubienicznik to pozycja idealna przede wszystkim dla tych, którzy odczuwali przyjemność z obcowania z wcześniejszą wycieczką Jacka Piekary w przeszłość, do sarmackiej Polski. Tym razem jednak trzeba nastawić się na połączenie kryminału z elementami powieści historycznej oraz uzbroić się w cierpliwość, gdyż póki co nie ma informacji odnośnie tego, ile tomów może liczyć nowy cykl i kiedy zostaną one wydane.
 
Recenzja pierwotnie publikowana w serwisie Gildia.pl.

piątek, 8 lutego 2013

Eduardo Mendoza – Walka kotów

Hiszpania u progu pożogi
 
Rozliczanie się z nazistowską ideologią należy do najczęściej poruszanych tematów we współczesnej literaturze europejskiej. Świadczą o tym zarówno niezliczone alternatywne wizje rzeczywistości, w których działania III Rzeszy stanowią oś wydarzeń (jak choćby wydany w ubiegłym roku Herrenvolk Sebastiana Uznańskiego), jak i teksty pisane na wzór powieści walterscottowskich, gdzie historia stanowi tło fikcyjnych wydarzeń. Świetnym przykładem drugiej z wymienionych tendencji jest Walka kotów, najnowsza powieść wielokrotnie nagradzanego i popularnego na całym świecie hiszpańskiego prozaika, Eduardo Mendozy.
 
Autor powieści, którego znakiem firmowym było powracanie do historii Hiszpanii z okresu post-francowskiego, tym razem sięga do genezy wydarzeń, które zapoczątkowały okres panowania słynnego generała. Rzecz dzieje się w roku 1936 w Madrycie, który – podobnie jak cała Hiszpania – stoi u progu rewolucji. Napięta sytuacja nie zdaje się jednak przerażać głównego bohatera – prestiżowego brytyjskiego znawcy historii sztuki i fascynata hiszpańskiego malarstwa, Anthony’ego Whitelandsa, który na zlecenie angielskiego marszanda przybywa do stolicy, by wycenić kolekcję obrazów pewnego arystokraty.
 
Walka kotów to próba rozliczenia się z okresem w historii Hiszpanii, którego Mendozie nie było dane poznać – z krajem sprzed wybuchu trwającej trzy lata wojny domowej, która na zawsze zmieniła jego oblicze. Dystans pisarza do opisywanych wydarzeń podkreśla ukazanie ich z perspektywy obcokrajowca, w dodatku człowieka apolitycznego, którego znajomość Hiszpanii obejmuje jedynie aspekt kulturowy kraju. W tym wyrzeczeniu się roli politycznego komentatora i aktywnego członka ówczesnych wydarzeń można dopatrywać się postawy samego pisarza, który jedyne, co ma wspólnego z tamtym okresem, to szeroko rozumiana sztuka. Zmiany polityczne okazują się tylko narzuconą przez bieg historii koniecznością, która wywarła ogromny wpływ na dalsze losy Hiszpanii, w tym życie młodego pisarza. Niemożność zapobiegnięcia pewnym zjawiskom zdaje się z kolei symbolizować rola głównego bohatera, który w skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności i wbrew własnym poglądom zostaje wplątany w machinacje związane z nadchodzącym przewrotem.
 
Sporo miejsca poświęcone jest raczkującej, lecz szybko rozwijającej się wówczas w Hiszpanii nazistowskiej ideologii, która – jak pokazują kolejne przykłady – mimo iż nie była nawet do końca zrozumiana przez młodzież, to właśnie ją przyciągnęła najmocniej. Autor zdaje się ubolewać nad losem kolejnych młodych ludzi, którzy – wierząc ślepo wpajanym przez charyzmatycznych przywódców ideałom – gotowi są chwycić za broń i ginąć w imię utopijnych wizji przyszłości. 
 
Podobnie jak w przypadku utworów poświęconych tego typu tematyce, także w Walce kotów możemy dopatrywać się antynomii: totalitaryzm – kultura (w domyśle także sztuka). Mendoza sprawia wrażenie hiszpańskiego odpowiednika Ericha Marii Remarque’a (przy czym należy zaznaczyć, że niemiecki pisarz urodził się nieco wcześniej, a większość opisywanych historii był w stanie zobaczyć na własne oczy) – obaj autorzy w podobny sposób potępiają zmiany niesione wraz z ideami nazizmu, ukazując je z perspektywy kultury danego kraju, która przez wiele lat stanowiła o jego tradycji i znaczących wartościach, a w obliczu nowego porządku jej rola zostaje albo zepchnięta na drugi plan, albo – jak w przypadku polityki III Rzeszy – całkowicie zdeprecjonowana i zniszczona. W najnowszej powieści Mendozy sztuka odgrywa rolę istotną jedynie dla głównego bohatera. Pozostali zdają się uprzedmiotawiać poszczególne osiągnięcia, marginalizując jej rolę lub wykorzystując ją w celach zarobkowych.
 
Walka kotów nie opiera się zabiegom charakterystycznym dla współczesnego pisarstwa, o czym świadczy istotna rola fabuły. Ta jest naprawdę rozbudowana. Mendoza czerpie pełnymi garściami z thrillera, przez co cały tekst tętni niepewnością i częstymi zwrotami akcji oraz zachowanym do ostatnich stron suspensem. Rola tegoż zabiegu jest dosyć ważna – dzięki niemu pisarz przyobleka warte poruszenia, historyczno-polityczne kwestie w niezwykle atrakcyjną dla współczesnego czytelnika szatę. W efekcie obcujemy z powieścią elektryzującą, która nie unika trudnych komentarzy i trafnych obserwacji.
 
Tekst pierwotnie publikowany w serwisie Gildia.pl.