niedziela, 29 stycznia 2012

Feliks W. Kres – Strażniczka istnień

Wszystko, tylko nie kres Kresa

Który pisarz przy swoim talencie potrafi być na tyle egoistyczny, by napisać kilka świetnych cykli, a następnie zniknąć z kręgu regularnie tworzących fantastów, pozostawiając u czytelnika wrażenie niedosytu? Mowa oczywiście o Feliksie W. Kresie, autorze szczytowych tytułów polskiej fantastyki, takich jak „Król Bezmiarów” czy „Klejnot i Wachlarz”, które uczyniły pisarza jednym z najbardziej cenionych na rodzimej scenie.

Mimo że to „Cykl szereski” jest ajbardziej rozbudowaną i docenianą serią autorstwa Kresa, dużo ciekawiej pod względem atmosfery wykreowanego świata prezentuje się saga „Piekła i szpady”, inspirowana – jak wskazuje choćby tytuł – opowieściami przygodach muszkieterów, szermierzy czy piratów umiejscowionymi w XVII-wiecznych realiach. „Strażniczka istnień” to pierwsza część tej serii, sięgająca swymi wydarzeniami wiele lat wstecz od rozpoczęcia akcji dwóch kolejnych tomów.

Podobnie jak w całym cyklu, także i tutaj główną rolę odgrywa Egaheer – tajemniczy byt starszy od bogów, definiujący siebie bardziej jako zjawisko niż jakąkolwiek istotę, przejmujący ludzkie bądź zwierzęce ciała (zazwyczaj płci żeńskiej), wypierając z nich duszę właściciela. „Strażniczka…” przenosi nas do Starej Ziemi Heastseg, porośniętej pierwotną puszczą krainy, gdzie ingerencje człowieka są znikome, a pradawne, baśniowe stworzenia ustanawiają i egzekwują własne, okrutne prawa. Fabuła powieści przybliża losy ponownego nadejścia Egaheer, choć słowo „powieść” może się wydać nieadekwatne. Tekst liczy niecałe 200 stron i przypomina rozbudowane opowiadanie, szczególnie że mamy do czynienia tylko z jednym wątkiem. Objętość to jednak jedyny mankament „Strażniczki…”. Cała reszta to stary, klasyczny Kres w najlepszym wydaniu – świetnie zarysowani, wiarygodni bohaterowie, niezwykła konstrukcja świata pełnego rozmaitych symboli i alegorii (pomysł na Egaheer po raz kolejny wywołuje mimowolny odruch zdjęcia nakrycia głowy) oraz wartka akcja. Ta ostatnia jest zresztą dużo bardziej dynamiczna niż w kolejnych dwóch tomach, gdzie autor kładł duży nacisk na drobiazgowe opisy i oddanie realiów majestatycznego Valaquet, kosztem przeciągania historii w nieskończoność.

„Strażniczka istnień” to kolejna historia próbująca potwierdzić tezę, iż natura rządzi się własnymi prawami i żadna ludzka ingerująca z zewnątrz nie ma szans zmiany odwiecznego porządku. Poza tym jest to świetnie napisane fantasy, stanowiące interesujący prequel do kolejnych, bardziej rozbudowanych tomów. Pozostaje mieć nadzieję, że to nie kres Kresa i jeszcze nie raz przyjdzie nam spotkać ulubionych bohaterów, oddając się ponurym, acz pełnym klimatu opowieściom.

2 komentarze:

  1. Przyznam szczerze, że nie znam tego autora i gdybym nie przeczytała Twojej recenzji, pewnie bardzo długo niie napotkałabym na żadną jego książkę. Nigdy jakoś nie ciągnęło mnie do fantastyki, choć paradoksalne uwielbiam "Władcę Pierścieni", HP i te tandetne powieści dla nastolatek w typie "Zmierzchu". Wątpię, by książka w typie tej, którą opisujesz, jakoś specjalnie przypadła mi do gustu :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Hm, pewnie masz racje, choć skoro polubiłaś "Grę o tron", chyba nie jest jeszcze aż tak źle ;) Ja Kresa czytałem już parę lat temu, a wspomniany w recenzji "Klejnot i wachlarz" to jedna z moich ulubionych, polskich powieści fantasy. Z tego też sentymentu sięgnąłem po "Strażniczkę...", gdy nadarzyła się okazja.

    OdpowiedzUsuń