Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Pan Lodowego Ogrodu - rozmowa o cyklu

Asthariel: Koniec czekania dla tysięcy fanów polskiej fantastyki: 30 listopada do sprzedaży trafi ostatni, czwarty tom Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza. Jak w przypadku każdego zakończenia, myśli o końcu historii Vuka, Filara i reszty postaci towarzyszy smutek. Co takiego? To naprawdę koniec? Już nigdy więcej o nich nie przeczytam? Poprzednie trzy tomy różniły się pod względem jakości, ale zawsze były co najmniej dobre, więc mam nadzieję, że nie inaczej będzie i w tym przypadku. A jakie są Wasze opinie o jednym z najpopularniejszych polskich cykli powieściowych? Czego spodziewacie się po jego zakończeniu?

Clod: Muszę przyznać, że przez długi czas omijałem ten cykl szerokim łukiem. Choć Pana Lodowego Ogrodu nie raz i nie dwa trzymałem w dłoniach, to ani okładkowa ilustracja, ani tym bardziej blurb nie potrafiły mnie zachęcić na tyle, bym zakupił pierwszy tom. Wszystko zmieniło się pewnego jesiennego wieczora, gdy dobra znajoma rozpoczęła rozmowę mniej więcej takimi słowami: "Jeśli jeszcze tego nie czytałeś, to jesteś ciapak, a nie fan fantasy". Zwykle podchodzę z dystansem do pieśni pochwalnych, które często zdarza się słyszeć pod adresem książek czy filmów (znajdą się wszak i tacy, co Zmierzch mają za arcydzieło), ale jako że znajoma to osóbka zaufana i obeznana z literaturą fantastyczną, postanowiłem dać Grzędowiczowi szansę. Łatwo się domyślić, jak ta historia potoczyła się dalej: w miesiąc przeczytałem wszystkie trzy części, a od tamtej pory wciąż myślę o wspomnianej znajomej (pozdrowienia dla czarownicy Olki – mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko) za każdym razem, gdy spoglądam na trzy tomy PLO i wciąż nie mogę wyrazić mojej wdzięczności, iż udało się jej przekonać mnie do tej serii.

A wracając do tematu: mam nadzieję, że ostatni tom po prostu wgniecie czytelników w ziemię. Od lektury trzeciej części minęło już troszkę czasu, więc nie jestem całkiem na bieżąco, ale pamiętam, że snując domysły dotyczące końca serii, wyobrażałem sobie epickie starcie pomiędzy Pieśniarzami, a także wojnę toczącą się między Ludźmi Ognia, a Wężami. Co prawda, Vuko miał załatwić wszystko po cichu, ale w międzyczasie sprawy mocno się skomplikowały. W każdym razie, niech zakończenie na długo wryje się fanom w pamięć – ta seria zasłużyła na godny koniec.

Villmar: Co do epickości zakończenia, to jak najbardziej się zgadzam. Mam jednak mieszane odczucia odnośnie tego, czy Grzędowicz wyjdzie z niego obronną ręką – jak pamiętamy, dwa pierwsze tomy przedstawiały losy bohaterów szczegółowo, skutkiem czego tak naprawdę przez większość czasu akcja posuwała się bardzo wolno do przodu. W trzecim tomie, przynajmniej w przypadku wątku Filara, została przyspieszona, a spora część przygód podsumowana w kilku zdaniach tylko po to, by zamknąć tekst spotkaniem dwójki postaci. Przed nami czwarty, ostatni tom, a masa wątków – o ile nie wszystkie – pozostaje nierozwiązanych. Mam nadzieję, że autor nie zacznie znów nieoczekiwanie galopować pod presją zakończenia historii, gdyż, biorąc pod uwagę cały cykl, byłaby to spora niekonsekwencja.

Zicocu: Pierwsza część Pana Lodowego Ogrodu była dla mnie prawdziwym objawieniem. To przy okazji tej lektury zrozumiałem, że polska fantastyka może być efektowna i ciekawa, a przy tym nie musi epatować agresją i wulgarnością. Na drugi tom cyklu czekałem z niecierpliwością... i nie byłem w pełni usatysfakcjonowany. Pojawiło się wrażenie, które zresztą towarzyszyło mi także przy części trzeciej, że Grzędowicz stanął w miejscu i stara się nie zepsuć tego, co osiągnął świetnym otwarciem sagi. Mnie, inaczej niż Villmarowi, spotkanie dwóch głównych bohaterów spodobało się. Dlaczego? Głównie ze względu na otwarcie nowych możliwości. Mam nadzieję, że pisarz wykorzysta tę okazję i zaskoczy nas fabularną bombą. Zakończenie musi być monumentalne, co do tego nie ma wątpliwości, inaczej tysiące czytelników zostałyby zwyczajnie wystrychnięte na dudka. Wierzę również, że Grzędowiczowi uda się także odtworzyć świeży, porywający klimat pierwszego tomu, który sprawi, iż od lektury nie będzie można się oderwać.

Asthariel: No właśnie, wydaje mi się, że pierwszy tom serii był zdecydowanie najlepszy, a potem, choć nie było wprawdzie źle, to jednak już zauważalnie słabiej. Otwierająca serię książka pozostaje jedną z najlepszych powieści w polskiej fantastyce, a jej pierwszy rozdział to, prawdopodobnie, najlepsze zawiązanie akcji jakie napotkałem. Podobała mi się zabawa z oczekiwaniami czytelnika, szybko stworzony kontrast pomiędzy rozpoczynającymi opowieść słowami o niemal mitycznym nocnym Wędrowcu, a natychmiastowym przerzuceniu akcji do przygotowującego się do lotu na Midgaard Vuka. Bardzo przypadła mi do gustu również wspomniana już atmosfera, jednocześnie obca i znajoma. Drakkainen jest zdany wyłącznie na siebie, zrzucony do całkowicie obcego świata, który ostatecznie okazuje się być nie tak odmienny od naszego. Świetny jest też pierwszy rozdział o Filarze, i jego nauce rządzenia na bystretkach - niby nic istotnego dla całokształtu fabuły, ale autorowi udało się napisać naprawdę zapadające w pamięć kilkadziesiąt stron.

Jak chyba większość fanów, tom drugi oceniam jako najsłabszy. Nie jest fatalny, daleko mi do mieszania z błotem autora tylko z powodu wprowadzenia Cyfral pod postacią wróżki, ale trudno się nie zgodzić, iż akcja biegnie w nim zbyt powoli. Część trzecia z kolei ponownie obudziła we mnie zainteresowanie serią – Fjollsfinn jest intrygującym bohaterem, Lodowy Ogród to interesujące miejsce akcji... tylko ten cliffhanger! Jest ktoś, kogo nie zirytowało podobne zakończenie powieści?

Villmar Myślę, że nie ma osób, które byłyby zadowolone z takiego rozwiązania. Zauważyłem jednak, że Grzędowicz ma tendencję do wprowadzania niejasnych zakończeń – przypomnijmy choćby finał pierwszego tomu, gdzie bohater kończy jako drzewo i tak naprawdę nie jest wiadomo, jaki los go spotka. Drugi tom jest rzeczywiście najsłabszy. Początkowo, podobnie jak Astharielowi, nie podobała mi się zmiana Cyfrala, tym bardziej że w pierwszym tomie nadawał bohaterowi pewnej specyfiki i wyróżniał na tle quasi-średniowiecznego świata, a jego brak sprawił, że Vuko – pomijając pochodzenie i cele postaci – stał się jednym ze zwykłych wędrowców przemierzających Midgaard. Z czasem postmodernistycznych elementów pojawia się jednak coraz więcej i myślę, że cykl Grzędowicza w taki właśnie sposób należy odbierać, przez co nawet pojawienie się wróżki w roli Cyfrala wydaje się mniej rażące.

Wrócę na moment do poruszonego przeze mnie wcześniej wątku. Zicocu, chyba nieco źle mnie zrozumiałeś – ja również byłem zadowolony ze spotkania postaci, zresztą już od pierwszego tomu wszystko wskazywało na to, że niczego innego nie możemy się spodziewać. Mój zarzut dotyczył niekonsekwentnego prowadzenia linii fabularnej. Sam pisarz niejednokrotnie podkreślał, że cykl miał być jedną powieścią, która z czasem rozrosła się do tetralogii. W takich przypadkach bardzo łatwo o fabularne potknięcia, związane z prowadzeniem dwóch, początkowo odrębnych, wątków jednocześnie, skutkiem czego jest, na przykład, przyspieszenie opowieści Filara w tomie trzecim. Mam jednak nadzieję, że autor uniknie tego typu rozwiązań w finalnej części, choć sporo jeszcze pozostało do zamknięcia.

Clod: Muszę się z zgodzić z Astharielem, jeśli chodzi o naprawdę udany początek, zarówno w odniesieniu do krótkiego tekstu traktującego o legendarnym Nocnym Wędrowcu (czy pierwsze zdanie tylko mi skojarzyło się z pierwszym zdaniem Wiedźmina?), jak i w odniesieniu do całego pierwszego tomu, który pokazał, że polska fantasy ma jeszcze niejednego asa w rękawie. Znacznie mniej przyjemnie zapamiętałem rozdział wprowadzający postać Filara. Wielce się zdziwiłem, że autor po ponad stu pięćdziesięciu stronach wprowadza nowego bohatera, który na dodatek, na tamtą chwilę, zdawał się nie dorastać Drakkainenowi do pięt. Przez rozdział poświęcony tresowaniu bysterek (będący w istocie ciekawą alegorią traktującą o różnych formach rządów - do czego doszedłem jednak znacznie później) brnąłem z trudem, wyczekując z utęsknieniem powrotu Vuka.

Jeśli zaś o Cyfralu mowa to muszę przyznać, że jedną z moich ulubionych scen w literaturze w ogóle, jest walka Vuka z żabopodobnym potworzyskiem z pierwszego rozdziału. Czytając ją trzy lata temu, nie mogłem wyjść z podziwu dla autora, który nie dość, że wpadł na świetny pomysł (coś na wzór zwolnienia czasu z Matrixa), to w dodatku potrafił go doskonale wykorzystać, serwując czytelnikom trzymającą w napięciu potyczkę.

Niestety, Cyfral to też jeden z głównych powodów, przez które drugi tom i mnie najmniej przypadł do gustu. Wprowadzenie wróżki rodem z Piotrusia Pana zupełnie do mnie nie przemówiło. Odebrało postaci Vuka i całej powieści to, co stanowiło o jej sile. Nie przypominam sobie bowiem innej historii, która w tak przemyślany sposób łączyłaby konwencję fantasy (świat i magia) z science fiction (postać Vuka i związana z nim otoczka). Jednak owa zmiana niosła za sobą także plusy, mianowicie pozwoliła mi bardziej docenić postać Filara, który z czasem stawał się coraz bardziej interesujący. Warto podkreślić chociażby fakt, że to dzięki jego podróży dowiadujemy się o świecie PLO znacznie więcej, niż dzięki przygodom Drakkainena.

Co zaś się tyczy cliffhangera - owszem, irytował, ale wiążę z nim pewne nadzieje. Skoro fabuła trzeciego tomu została przerwana w tak kluczowym momencie, Grzędowicz nie miał innego wyjścia, jak tylko ruszyć z kopyta. Dlatego też wierzę, że czwarty tom nie tylko zacznie się od niezłej zawieruchy, ale że i tempo ani na chwilę nie zejdzie poniżej pewnego, najlepiej tego znanego z pierwszego tomu, poziomu.

Zicocu: Nie zgodzę się z Tobą, Clod, co do wprowadzenia dodatkowego wątku i samej postaci Filara. Po pierwsze, nauka rządzenia i napięcie tworzone na bazie trudnych relacji pomiędzy trzema książętami dają jeden z najlepszych fragmentów całego Pana Lodowego Ogrodu. Może spodobał mi się dlatego, że Grzędowicz postanowił zaskoczyć czytelnika czymś innym niż galopującą akcją? Po drugie, Filar wcale nie jest gorzej wykreowany niż Vuko. Jest inny, ale równie dobrze dopasowany do swojego wątku. Nie można też zapominać o tym, że to dzięki jego wątkowi mieliśmy okazję poznać świat cyklu. Przypomnijcie sobie fragmenty poświęconego niewoli Filara – ponownie są to jedne z najlepszych fragmentów całej sagi. Obaj protagoniści tworzą doskonale zgraną parę, której potencjał, mam nadzieję, Grzędowicz będzie w stanie w pełni wykorzystać w tomie czwartym.

Przyznam szczerze, że jestem jedną z niewielu chyba osób, którym zakończenie trzeciego tomu nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, po znudzeniu wywołanym przez drugi tom i sinusoidalne tempo rozwoju akcji z części trzeciej, poczułem nową nadzieję: “niechże w końcu coś się zmieni”, powtarzałem sobie. Dopiero kolejna książka będzie w stanie zweryfikować to, czy Grzędowicz podjął właściwą decyzję.

Asthariel: Za to mnie osobiście drażniły aż dwa rozdziały poświęcone na niewolę Filara w domu Drżącej Rosy. Za długo to trwało jak na mój gust, przez co pod koniec powieści dla zachowania równowagi przyśpieszono jego spotkanie z Vukiem, żeby jeszcze przed końcem tomu połączyć oba wątki. Filara uważam za protagonistę ciekawszego od Drakkainena: nie ma przewagi związanej z wieloletnim szkoleniem i Cyfralem, może polegać tylko na swoim sprycie i determinacji. Ma też znacznie istotniejszą motywację, jaką jest chęć uratowania kraju przed kultystami Podziemnej Matki. Vuko natomiast robi to co robi, bo taką ma pracę. Nie mówię bynajmniej, że nasz Ulf jest bohaterem kiepskim – po prostu nie jest świetnym.

Jeśli czegoś mi brakuje w serii, to większej ilości postaci, z których punktu widzenia poznawalibyśmy fabułę. Jesteśmy ograniczeni tylko do wiedzy, którą posiadają dwaj główni bohaterowie, przez co nie mamy pojęcia, co się dzieje np. w krainach Van Dykena i Freihoff. Choć z drugiej strony, może to tylko moje osobiste zboczenie i preferencja do bardziej rozbudowanych fabuł...

Villmar Zgodzę się z Astharielem odnośnie ostatniej kwestii, choć uważam z kolei, że brak tej wiedzy daje czytelnikowi wrażenie pewnego zagubienia w obcym świecie, potęguje aurę tajemniczości. Łatwiej dzięki temu identyfikować się z protagonistami, którzy również posiadają skąpe informację. Przyznam jednak rację co do potrzeby wprowadzenia ciekawszych postaci pobocznych – póki co, nie pojawiło się ich zbyt wiele, a jedyną, która zapadła mi w pamięć i świetnie uzupełniała się z Filarem podczas ich wspólnej wędrówki, był Brus.

Jeśli już mowa o protagonistach, większą sympatią darzę jednak Drakkainena. Owszem, wątek Filara wraz z kolejnymi tomami stawał się coraz ciekawszy w przeciwieństwie do losów Vuko – tam nie działo się za wiele. Cały czas jednak pozostaję pod wpływem najlepszego tomu – pierwszego, gdzie to właśnie przybysz z Ziemi dzierżył pałeczkę, a jego kolejne przygody przyćmiewały mniej interesujący wątek następcy Tygrysiego Tronu. Kolejnym atutem Vuko jest jego spojrzenie na świat – bohater postrzega go z perspektywy Ziemianina, a więc kogoś nam bliskiego, przez co łatwo się utożsamiać z poczuciem zagubienia i wyobcowania na nowo poznanej planecie. Ważnym elementem jest też humor – to właśnie komentarze Drakkainena bawią najczęściej. Za pomocą tejże postaci Grzędowicz prowadzi także najciekawsze metatekstualne gry z czytelnikiem – chyba na zawsze zapamiętam fragment, kiedy bohater wchodzi do karczmy i, chcąc choć raz poczuć się jak bohater gier RPG, zamawia piwo czy też ocenia jego smak przez pryzmat ziemskich marek.

Clod: Zicocu, chyba źle mnie zrozumiałeś. Nie napisałem, że Filar jest postacią nudniejszą czy też gorzej wykreowaną, a jedynie, że wprowadzenie jego wątku w pierwszej chwili mnie zaskoczyło (gdyż pojawia się stosunkowo późno) oraz że nie od razu przypadł mi do gustu. Moje nastawienie względem następcy Tygrysiego Tronu zmieniło się wraz z rozwojem akcji i fabuły do tego stopnia, iż to jego rozdziałów wypatrywałem z niecierpliwością. Na dzień dzisiejszy, spoglądając na trzy dotąd wydane części z perspektywy czasu, trudno byłoby mi wskazać “lepszego” z dwójki głównych bohaterów. Zarówno Vuko, jak i Filar mają wiele do zaoferowania czytelnikowi w zależności od jego preferencji i oczekiwań względem protagonisty. Trudno cokolwiek zarzucić ich charakteryzacji – posiadają motywacje, napędzające ich do działania; przemyślenia i wątpliwości dotyczące sytuacji, w których się znaleźli, ale co najważniejsze, obaj ewoluują w trakcie powieści.

O ile o dwójkę głównych bohaterów się nie obawiam, to muszę przyznać rację Astharielowi i Villmarowi w kwestii postaci pobocznych. Większość z nich to tylko i wyłącznie “przeszkadzajki”, z którymi trzeba się w taki, czy inny sposób uporać, a następnie o nich zapomnieć, jak chociażby już wspomniana Drżąca Rosa. Tym niemniej, wydaje mi się, iż nie ma już większego sensu wprowadzać nowych aktorów na scenę w ostatnim akcie. Przez trzy tomy nazbierało się ich dostatecznie dużo, więc jeśli bohaterowie, którzy zdążyli się dotychczas przewinąć przez karty powieści, wrócą i odegrają swoją rolę w zamykającym serię tomie, będę usatysfakcjonowany.

Nie mogę się jednak zgodzić z Astharielem jakoby brakowało punktów widzenia. Dostaliśmy dwie perspektywy, ale jakże ciekawe, a w dodatku wzajemnie się uzupełniające: Vuko - kompletny outsider (powyżej świetnie przedstawił to Villmar) oraz Filar - “tutejszy”, który wyrusza w daleką podróż, podczas której i on odkrywa dotąd mu nieznane kultury, zwyczaje itp. Po co mnożyć wątki i rozwadniać całość? Dość długo czekaliśmy na czwarty tom z zaledwie dwoma głównymi bohaterami; gdyby było ich więcej Grzędowicz mógłby skończyć jak Martin i pisać do końca życia, wystawiając cierpliwość fanów na jeszcze cięższą próbę. Nie w ilości bohaterów, a w stylu Grzędowicza upatrywałbym największej zalety całego cyklu, ze wskazaniem na liczne gierki z czytelnikiem, na które już zwrócił uwagę Villmar (kto w 2005 roku mógł wiedzieć, ile racji miał autor poprzez ironię krytykujący praktyki Unii Europejskiej?). Zastanawiam się, jakie Wy wymienilibyście elementy, jako te, które najbardziej przypadły wam do gustu oraz zdecydowały o dużym sukcesie PLO?

Zicocu: Akcja. Grzędowicz bez najmniejszego trudu wciąga czytelnika w pędzącą opowieść; robi to tak doskonale, że nawet nieco rozwlekły tom drugi połyka się bez najmniejszych problemów. W dodatku pisarz nie zapomina, że odbiorcę co jakiś czas trzeba dokarmiać potężnym zwrotem akcji – i choć nie zawsze są one całkiem udane (jak chociażby kilkakrotnie omawiane już wprowadzenie Cyfral), to na pewno podtrzymują tempo wydarzeń.

Po drugie: bohaterowie. Idealnie uzupełniającą się para Vuko-Filar sprawia, że kolejne teksty chce się czytać. Ponadto każdy z nich ma swoje atuty: chłodna, pełna ironii postawa Ulfa powoduje, iż odbiorca czerpie olbrzymią przyjemność w poznawania świata PLO wraz z nim, a ciągły rozwój Filara czyni go postacią intrygującą, trochę zagadkową, z którą łatwo się zżyć. I choć zgadzam się z tym, że jak na tak długą sagę, ciekawych bohaterów drugoplanowych jest za mało, to nie sposób nie docenić Van Dykena czy Fjollsfinna.

Po trzecie: zabawa konwencją. Rzadko kiedy pisarzom udaje się tak swobodnie balansować na granicy science fiction i fantasy, jeszcze rzadziej – konsekwentnie rozwijać swoją kreację elementami surrealistycznymi (jak kraina Van Dykena czy Lodowy Ogród). To coś świeżego, coś oryginalnego, co daje odbiorcy wrażenie obcowania z czymś znanym i nowym jednocześnie.

Wydaje mi się, że to trzy filary popularności PLO, do których pozostałe elementy tekstu są tylko dodatkami. To one sprawiają, że od lektury nie można się oderwać i że sprawia ona czytającemu tak wiele frajdy.
Villmar Ja na pierwszym miejscu postawiłbym atmosferę niedopowiedzeń, najlepiej oddaną w pierwszym tomie cyklu. Najbardziej w pamięć zapadł mi początek wędrówki Drakkainena – Grzędowicz postawił wyraźnie na powieść-zagadkę, w której dostajemy masę pytań odnośnie praw rządzących Midgaardem i, przez długi czas, żadnych odpowiedzi w zamian. Co stało się z załogą stacji, którą Vuko miał sprowadzić na Ziemię? Czym jest tajemnicza mgła, wzbudzająca taki lęk u miejscowych? Jak całkowicie odrębny wątek Filara ma się do losów Ziemianina? Pod tym względem pierwszy tom nasuwał mi skojarzenie z pierwszymi sezonami serialu "Zagubieni", gdzie także jesteśmy bombardowani kolejnymi niedopowiedzeniami i skazani jedynie na domysły, błądząc w fabularnej mgle podobnie jak Vuko w pierwszej części. Jednak to właśnie owo dążenie do odpowiedzi najbardziej motywowało do brnięcia przez kolejne tomy cyklu.

Nie sposób nie przyznać racji Zicocu, odnośnie akapitu o protagonistach – ująłeś w słowa dokładnie to, co miałem na myśli. Od siebie dodam tylko, że o sukcesie "Pana Lodowego Ogrodu" w dużej mierze zadecydowała także dualistyczna konstrukcja fabularna – czytając przez cały czas o przygodach jednego z bohaterów w pewnym momencie moglibyśmy odczuć przesyt (szczególnie w bardziej skostniałych momentach fabuły), tymczasem autor zgrabnie żongluje wątkami, dzięki czemu zarówno akcja, jak i poznawanie bohaterów i interesującego świata są dobrze wyważone – gdy mamy dosyć życiowych mądrości Filara, z ratunkiem przychodzi sarkastyczny Drakkainen; gdy pędząca akcja i kolejne sceny walk z udziałem Ziemianina zaczynają nas nużyć, odpoczywamy czytając o pełnej napięcia wędrówce następcy Tygrysiego Tronu.

Asthariel: Podobnie jak Villmar, za największą zaletę pierwszego tomu uważam atmosferę i tajemniczość, jaką jest przesycona fabuła i świat przedstawiony. Oczywiście, jest to miecz obosieczny – prędzej czy później czytelnik musi się dowiedzieć czegoś więcej i poznać odpowiedzi na pewne pytania, a te w większości przypadków okazują się rozczarowujące. Zgadzamy się, że pierwszy tom był jak dotychczas najlepszy. Zauważmy, że w kolejnych powiększa się nasza wiedza na temat Midgaardu, rządzących nim praw itd., a mimo to części druga i trzecia są zgodnie uważane za słabsze. Ciekawe, czy w czwartym tomie zostanie zachowana równowaga między zdradzaniem sekretów i rozwiązywaniem zagadek przez autora, a utrzymaniem nutki niedopowiedzenia...

Clod: Rzeczywiście! Zastanawiam się, jak mogłem zapomnieć o tej jakże gęstej, urzekającej atmosferze tajemnicy. Może dlatego, że po początkowych rozdziałach pierwszego tomu jest jej coraz mniej? Doskonale pamiętam, jak moja ciekawość rosła z każdą przerzucaną stroną, czułem wtedy przyjemny dreszczyk kojarzący się z dobrze napisanym horrorem. Niestety, w którymś momencie owe napięcie zniknęło i już nie powróciło. Może autor zdradził zbyt wiele, albo poszedł o krok za daleko w “udziwnianiu” tego świata? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, ale im dalej brniemy w tę opowieść, tym mniej w niej geniuszu i świeżości, tak charakterystycznej dla pierwszego tomu.

Skoro już pisaliśmy o tym, co nam się najbardziej podobało i jakie nadzieje wiążemy z ostatnim tomem, chciałem jeszcze wspomnieć o obawach, gdyż i tych w moim przypadku nie brakuje. W fandomie głośnym echem odbiło się ukończenie czwartego tomu PLO, ja zaś pragnę zwrócić uwagę na jego długość, bowiem o ile poprzednie części oscylowały w okolicach pięciuset stron, finał rozegra się prawie że na podwojonej objętości. Stąd też moja obawa, czy Grzędowicz nie zaczął lać wody... Wielu autorów powtarza, że “historia rośnie/wydłuża się w miarę pisania”, ale jak wiemy, to nie zawsze wychodzi powieściom na dobre. Mam nadzieję, że w tym wypadku ilość nie oznacza spadku jakości.

Na sam koniec zostawiłem sobie jeszcze kwestię, jakże odkrywczo, samego finału. W tym momencie pragnę nawiązać do innej doskonale znanej, ba, kultowej serii fantasy - chodzi rzecz jasna o Wiedźmina i o to, co Sapkowski zrobił z jego końcówką. To, co spotkało Geralta i jego drużynę bardzo mnie zaskoczyło, i to nie w ten pozytywny sposób. Dlatego też obawiam się, czy Grzędowicz nie zechce pójść śladami AS’a i, na przekór oczekiwaniom fanów, aby pokazać jaki to z niego nie postmodernistyczny pisarz, zakończy tę opowieść w jakiś iście absurdalny sposób (a co, gdyby to wszystko okazało się snem Drakkainena, który zemdlał podczas odliczania w kapsule?). Mam nadzieję, że owe obawy okażą się bezpodstawne i ta opowieść otrzyma zasłużony wielki finał.

Zicocu: Przypomnieliście mi o jednym ważnym szczególe, o którym wspomniałem nieco zbyt lakonicznie: genialnym początku PLO. Grzędowicz napisał prawdopodobnie jedno z najlepszych wprowadzeń w historii polskiej fantastyki: szalenie klimatyczne i tajemnicze, pobudzające wyobraźnię. Jeśli miałbym w skrócie powiedzieć czego oczekuję po zakończeniu sagi, powiedziałbym: żeby ostatnie rozdziały cyklu były równie niesamowite co pierwsze.

Asthariel: I tak oto dotarliśmy do końca naszej rozmowy - mam nadzieję, że jeśli do tej pory nie byliście zainteresowani serią i jej zakończeniem, to właśnie nadarza się dobra okazja by to zmienić. Znika wymówka, że czekanie na kolejne tomy jest mordęgą, gdyż to jest już koniec, nie ma już nic, i do księgarni możemy iść. "Pan Lodowego Ogrodu" to jedno z najlepszych polskich fantasy, i choć nie jest idealne, to zdecydowanie warto dać prozie Grzędowicza szansę. 
Rozmowa pierwotnie publikowana w serwisie POLTERGEIST.

piątek, 17 sierpnia 2012

Jacek Komuda – Zborowski

Biegnąc po trupach w pogoni za śmiercią

Synalkowie Jacka Lecha Komudy herbu Kościesza, awanturnika nad awanturnikami i wyklętego banity, od paru dobrych lat konsekwentnie szturmują umocnienia polskiego thrillera historycznego, tnąc konkurencję równie ostro, co bezwzględnie. Liczne rodzeństwo, w skład którego wchodzą między innymi sławetny Jacek Dydyński czy okrutny Bohun, powiększyło się o kolejnego rębajłę – Samuela Zborowskiego, straceńca, niosącego ze sobą głównie śmierć i nieszczęście.
 
Zborowski to zbiór pięciu opowiadań, traktujących o przygodach tytułowego bohatera, wspieranego przez dwójkę nieodłącznych towarzyszy – okrutnego Kozaka Nikifora Hunię oraz skąpego Bohusza. Wraz z nimi bohater podróżuje po siedemnastowiecznej Koronie i Ukrainie, nie mając okazji zagrzać nigdzie miejsca na dłużej, bowiem tam, gdzie się pojawia, zostawia po sobie stosy trupów, tabuny żądnych zemsty wrogów i niedopalone zgliszcza. Większość historii wiąże się ze sobą luźno, przeplatając od czasu do czasu wspólnymi wątkami. Elementem, który sprawia, że poszczególne przygody wydają się podobne, jest budowa fabularna tekstów – wszystkie opierają się na licznych zwrotach akcji, w większości przypadków nie dających czytelnikowi szansy na przewidzenie zakończenia. Aż roi się tu od drobiazgowo opisanych pojedynków, szalonych pościgów i szlacheckich machinacji. 

Interesująco prezentuje się postać protagonisty. Zborowski na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie człowieka okrutnego, wyzutego z jakichkolwiek zasad i uczuć. Poznając głębiej jego losy, zza tej fasady wyłania się jednak obraz zmęczonego życiem człowieka honoru, dla którego niechlubna sława jest ogromnym ciężarem, a majacząca w oddali wizja spokoju i ustatkowania – niedoścignioną idyllą. Dużą rolę odgrywa również pamięć o ojcu, któremu zarówno pod względem okrucieństwa, jak i sławy Samuel dorównać nie jest w stanie. Dopiero kontrast między ojcem a synem budzi w czytelniku sympatię do głównego bohatera, gdyż – biorąc pod uwagę mroczną przeszłość i żywot, jaki zmuszony był wieść – można się pokusić o taryfę ulgową przy rozliczaniu czynów głównej postaci. Co zabawne, większość zbrodni, które miały wpływ na niezbyt pochlebną opinię o Zborowskim, bohater popełnił przypadkowo, zazwyczaj za sprawą machinacji najmującej go szlachty lub wewnętrznego imperatywu, który – choć zmusza go, by coś naprawić – najczęściej prowadzi do jeszcze większego bałaganu. Ciekawie przedstawiony jest również Hunia, jeden z towarzyszy bohatera. Wiecznie głodny krwi, folgujący swoim morderczym zapędom Kozak zdaje się być bardziej niebezpieczny niż jego pan. Dzięki temu w ich stosunki wkrada się bardzo nietypowa relacja – z jednej strony wojownicza dusza Nikifora niejednokrotnie ratuje życie Zborowskiemu, z drugiej natomiast walczy z pragnieniem złamania przysięgi, zanurzenia szabli w trzewiach pana i odejścia w swoją stronę. Wszystko to czyni Hunię bardzo nieprzewidywalną postacią. Drugi z towarzyszy protagonisty tak interesującą postacią już nie jest – poza jedną, zadziwiającą interwencją cały czas pozostaje w tle.

Kolejną mocną stroną opowiadań jest styl. Archaizacja języka, będąca chyba już znakiem firmowym polskiego pisarza, również i tutaj prezentuje się świetnie i z miejsca wyróżnia powieść na tle dziesiątek innych, napisanych bez polotu historii. Imponuje, a momentami nawet wprawia w osłupienie także ogromna wiedza historyczna Komudy, której dowód daje zarówno na kartach kolejnych opowiadań w postaci drobiazgowego zobrazowania ubiorów, interesujących i momentami zaskakujących obyczajów czy ówczesnej sytuacji politycznej, jak i w obszernych przypisach, wyjaśniających bardziej skomplikowane niuanse.

Zborowski to kolejna udana kreacja, powstała spod pióra Jacka Komudy. Wciągające, trzymające do końca w napięciu opowiadania, wielowymiarowi bohaterowie i nietypowy, pełen archaizmów język, który mimo wszystko nie koliduje z tempem czytania, sprawiają, że po odłożeniu lektury nie ma mowy o jakimkolwiek zawodzie. Owszem, można narzekać, że to tylko opowiadania, a całość liczy niewiele ponad trzysta stron, ale nie sposób zaprzeczyć – polska szlachta w literaturze współczesnej ma się dobrze!

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

czwartek, 26 lipca 2012

Neil Gaiman – Nigdziebądź

Codzienność przez pryzmat przygody

Życie zmienia się jak w kalejdoskopie, o czym może się przekonać Richard Oliver Mayhew. Wartości, które przez większą część życia hołubił, takie jak dobra praca, piękna kobieta i normalne życie, stają się nieistotne wraz ze spotkaniem kobiety o osobliwym imieniu – Drzwi. Dzięki niej wiodący do tej pory typowe życie londyńczyk poznaje świat, o jakim nie miał pojęcia, odkrywając przy tym bezsens i pustkę swej dotychczasowej egzystencji.

"Nigdziebądź" to przede wszystkim porywająca od pierwszych stron historia, wypełniona aż po brzegi szalonymi przygodami, nietypowymi kreacjami miejsc i bohaterów oraz intrygującą symboliką. Wspomniany Richard w wyniku przypadkowego splotu wydarzeń trafia do Londynu Pod, miejsca zupełnie odmiennego od metropolii, którą – jak dotąd sądził – znał jak własną kieszeń. Tam ponownie spotyka tajemniczą Drzwi, którą jeszcze kilka dni wcześniej ocalił przed wykrwawieniem. Poszukując drogi do domu, wspomaga nowopoznaną towarzyszkę oraz jej pozostałych kompanów – Markiza de Carabasa i Strażniczkę – starających się odnaleźć morderców rodziny dziewczyny. Jak w każdej bajce, także i tu pojawią się jednak czarne charaktery, utrudniające bohaterom dotarcie do celu.

"Nigdziebądź" to właśnie świetnie napisana bajka, będąca odruchem obronnym wobec szarości i miałkości życia w dzisiejszym świecie, co trafnie podkreśla końcowy morał. Model życia, uznawany dziś powszechnie za normalny, zostaje ukazany w zestawieniu ze światem pełnym niecodziennych przygód, obfitujących w krwawe pojedynki, intrygi, pościgi i mistyczne próby. Kontrast, jaki otrzymuje czytelnik, daje sporo do myślenia, zwracając uwagę na powszedniość i przewidywalność spopularyzowanego, konsumpcyjnego trybu życia oraz wynikającą z niego pustkę egzystencji.

Aż roi się tu od masy bardziej lub mniej luźnych nawiązań do literatury (choćby "Kota w butach" Charlesa Perraulta), religii (obecność aniołów) czy mitologii (potężne artefakty, niepokonane bestie). Na szczególną – poza szalonym biegiem wydarzeń – uwagę zasługują również bohaterowie. Świetnie prezentuje się zarówno protagonista – szczególnie biorąc pod uwagę to, w jak autentyczny sposób reaguje na niezwykłości Londynu Pod – jak i postaci poboczne, takie jak wspomniany Markiz de Carabas, będący ucieleśnieniem sprytu, finezji i ciętej riposty, czy mająca mocne poczucie misji Strażniczka. Doczepić można się ewentualnie do dwójki czarnych charakterów, których nieco infantylne żarty o torturowaniu i mordowaniu prześladują przez całą powieść zarówno bohaterów, jak i czytelnika.

Wisienką na torcie jest ciekawie skonstruowany świat Londynu Pod. Gaiman, który większą część życia spędził właśnie w stolicy Wielkiej Brytanii, bazując na autentycznych miejscach, takich jak stacje metra, stworzył niezwykle rozbudowaną lokację. Niedostępny dla większości klasztor, zmieniający ciągle swoje położenie Ruchomy Targ czy domena jednego z aniołów to tylko kilka z miejsc, które przyjdzie nam odwiedzić. Ze skrupulatnością opisane są również zamieszkujące je istoty, dzięki czemu na kartach powieści spotkamy się z tajemniczymi Szczuromówcami, ascetycznymi mnichami, zdradliwymi Lamiami czy uchodzącą niemal za legendę londyńską Bestią.

"Nigdziebądź" to powieść świetna – porywająca, osobliwa, trzymająca w napięciu i dająca sporo do myślenia na temat fundamentalnych wartości życia w dzisiejszych czasach. Po zakończeniu lektury aż żal wracać do normalnego świata, gdyż – podobnie jak w przypadku Richarda – możemy poczuć się nim nieco zawiedzeni.

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Jesse Bullington – Smutna historia braci Grossbart

Braterska miłość aż po grób

Zagraniczne powieści określane mianem dark fantasy, jak choćby osadzona w realiach "Warhammera" seria o przygodach Gotreka i Felixa czy cykle Brenta Weeksa, zazwyczaj odrzucały czytelników zbyt nachalną heroicznością zarówno bohaterów, jak i ich czynów. Dla fanów brudnego, nieco mniej bajkowego fantasy pojawiła się niedawno jednak iskierka nadziei w postaci "Smutnej historii braci Grossbart", powieści autorstwa Jessego Bullingtona, która – bazując luźno na historycznych faktach – opowiada o losach Manfrieda i Hegla, dwóch nieszablonowych hien cmentarnych.

Tytuł jest w tym wypadku bardzo mylący, gdyż w "Smutnej historii braci Grossbart" smutku jest chyba najmniej. Przeciwnie, to właśnie wszechobecny, niekiedy abstrakcyjny i najczarniejszy z wszystkich odcieni czarnego humor jest jedną z głównych zalet powieści. Śmieszy wszystko – począwszy od infantylnego celu braci, ich naiwności i głupkowatego spojrzenia na świat, poszczególnych, często niezbyt trafnych decyzji, skończywszy na absurdalnych, przewrotnych dialogach pełnych wulgaryzmów i wszechobecnej herezji. Bawi także stosunek tytułowych bohaterów do spotykanych na drodze postaci – każdą z nich traktują protekcjonalnie, ciągle zastanawiając się, w jaki sposób mogą skorzystać na danej znajomości. Rodzi to masę zabawnych sytuacji.

Kim są właściwie Grossbartowie?  Ot, dwójka braci słynących z niezwykłego okrucieństwa, którzy pewnego dnia postanawiają pójść w ślady dziadka. Bazując na nie do końca dokładnej historii swego przodka, który w przeszłości miał się niezwykle wzbogacić, okradając wielkie grobowce południa, bracia wybierają się w obfitującą w niezwykłe wydarzenia podróż. Od strony fabularnej "Smutna historia…" prezentuje się niestety już nie tak dobrze, jak w przypadku narracji i poczucia humoru pisarza. O ile sam pomysł wydaje się świetny, dając wiarygodny pretekst do interesującej powieści drogi, o tyle już dalsze wydarzenia zbyt często grzęzną w długich i nudnawych opisach walk. Poszczególne wątki przez cały czas zmierzają w dziwnym kierunku – owszem, wszystkie w pewnym momencie się zazębiają, jednak po prawie czterystu stronach lektury czytelnik oczekuje czegoś więcej niż mocno przewidywalne zakończenie.

Warto przyjrzeć się tytułowym postaciom, gdyż to głównie one dostarczają najwięcej zabawy. Z jednej strony okrutni i złośliwi, z drugiej sztucznie pobożni bracia budują konsekwentnie wizerunek hipokrytów, socjopatów, oportunistów i pozbawionych cienia litości rębajłów o niezwykle ciasnych horyzontach. Te ostatnie skutkują masą przezabawnych dywagacji na rozmaite tematy dotyczące wiary, polityki czy zasad rządzących światem. I choć nieposkromione, mordercze zapędy braci sprawiają, że w pewnym momentach czytelnik współczuje ich wrogom i nie godzi się na pewne zachowania, to ostatecznie nie da się nie czuć sympatii do tej przygłupiej, przewrotnej dwójki.

Język, jakim posługuje się Bullington, nie zachwyca – często mamy do czynienia z topornymi, ciężkimi i zagmatwanymi zdaniami, co przede wszystkim przeszkadza w lekturze opisów bitew, których – jak wcześniej wspomniałem – pojawia się za dużo. Innym problemem są mało ewokacyjne opisy krain, które bohaterowie odwiedzają. Czytając kolejne rozdziały ciężko odczuć, czy dane miejsce to jeszcze Europa, czy już Ziemia Święta. Podobnie sytuacja wygląda, jeśli chodzi o aspekt marynistyczny – cała podróż ogranicza się do siedzenia pod pokładem, leżeniu na koi i kilku potyczkach. Z jednej strony pisarz nie zalewa czytelnika falą ciężkiego słownictwa, z drugiej jednak bardziej wymagający odbiorcy, wychowani choćby na powieściach Jacka Komudy czy Feliksa W. Kresa, mogą poczuć pewien niedosyt.

"Smutna historia braci Grossbart" to z pewnością pozycja nietypowa dla zagranicznego fantasy. Wiele aspektów pozostaje niedopracowanych, przez co świetny pomysł wydaje nie do końca wykorzystany, szczególnie pod względem fabularnym; czarny humor, spora ilość wulgaryzmów i brak naiwnych, sztucznie altruistycznych bohaterów sprawiają jednak, że powieść wyróżnia się na tle innych, czemu sprzyja również przyciągające uwagę – szczególnie za sprawą świetnej okładki – wydanie.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.

wtorek, 22 maja 2012

Łowca złodziei – Stephen Deas

O dwóch takich, co zwalczali kradzież

Przykłady literackich duetów można by wymieniać bez końca – nawet na bezludnej wyspie Crusoe odnalazł swojego Piętaszka, podobnie Sherlockowi Holmesowi towarzyszył zazwyczaj Watson, a Raoulowi Duke'owi niezapomniany doktor Gonzo. Podobnie sprawa wygląda w przypadku fantastyki, czego świetnym dowodem jest niedawno wydany "Łowca złodziei" autorstwa Stephena Deasa.

Berren jest jednym z drobnych kieszonkowców, jakich pełno na ulicach Deephaven. Pewnego dnia los wiąże go z tajemniczym Syannisem, nazywającym siebie łowcą złodziei. Początkowo uprzedzony do nowopoznanego mężczyzny, chłopiec rozmyśla jedynie o tym, by wziąć nogi za pas. Z czasem jednak dostrzega masę plusów wynikających zarówno z przebywania w towarzystwie wszechstronnie wyszkolonego łowcy, jak i z wykonywania kontrowersyjnego zawodu, o którym jeszcze kilka tygodni wcześniej nawet by nie pomyślał.

Powieść Deasa od pierwszych stron wrzuca czytelnika w wir wydarzeń. Choć na początku wydaje się to dobrym rozwiązaniem – w końcu odbiorca nie ma powodów, by narzekać na nudę – z czasem zaczyna brakować momentu wytchnienia, choć na chwilę przerywającego serie pojedynków, pościgów i ciętych dialogów. W efekcie tekst można porównać do szybkiej wymiany ciosów – bez żadnego wstępu zaczyna się dynamiczna walka, kolejne rozdziały atakują nieprzerwaną kombinacją pchnięć i cięć, by na koniec zaskoczyć czytelnika efektowną fintą. O fabularnej stagnacji nie może być mowy, jednak z drugiej strony nawet najdoskonalszy szermierz momentami potrzebuje chwili oddechu.

Miedzy dwójką bohaterów nawiązuje się relacja uczeń-nauczyciel, skutkiem czego ich wzajemne stosunki przypominają nieco Durzo Blinta i Kylara Sterna, bohaterów popularnej Drogi cienia autorstwa Brenta Weeksa. Różnicą jest jednak namiastka przyjaźni, która w pewnym momencie kształtuje się między Berrenem i Syannisem. O ile ten ostatni wypada jako postać konsekwentna w swoim zachowaniu i decyzjach, o tyle w przypadku kreacji Berrena w oczy rzuca się kilka niedociągnięć. Bywa, że w jednym momencie aż rwie się do walki, by za chwilę stchórzyć i zacząć uciekać. Od czasu do czasu razi również typowy dla zachodniego fantasy cukierkowy altruizm. Dużo ciekawiej prezentuje się natomiast jego mentor. Syannis to postać o tajemniczej przeszłości – liczne wzmianki o tym, iż kiedyś był księciem, który utracił swoje wpływy, dodają charakteru pewnemu siebie, dojrzałemu bohaterowi, znającemu swoje umiejętności i miejsce w ulicznej hierarchii.

Pozytywnie wypada również świat przedstawiony. Owszem, o całym uniwersum można dowiedzieć się niewiele, a strzępy informacji, które momentami się pojawiają, kształtują jego niebyt wyraźny obraz, mówiący między innymi o obecności magii i czarodziejów (choć samego czarowania w książce jest jak na lekarstwo) czy zdawkowo o pozostałych krainach. Na uwagę zasługuje jednak dość szczegółowy opis miasta: Deephaven to port podzielony na kilka dzielnic, różniących się miedzy sobą zarówno pod względem profesji mieszkańców (o czym świadczą nawet ich nazwy – "Dzielnica szkutników", "Bogaty port"), jak i wpływów poszczególnych grup przestępczych. Prócz tego autor nie zapomina o przeszłości metropolii, co jakiś czas racząc czytelnika fragmentem jej historii bądź zabawną anegdotą z nią związaną.

"Łowca złodziei" to udana powieść łotrzykowska z elementami fantasy, dawkowanymi w wyważonych ilościach. To duży plus, gdyż czytelnik nie jest z miejsca zalewany natłokiem nowych pojęć i obszernymi wyjaśnieniami, dotyczącymi choćby systemów magii, czy spotykanych na drodze bestii. Dzięki temu pozostaje sporo miejsca na ukazanie zależności rządzących opisywanym miastem oraz na przepełnioną dynamiczną akcją fabułę. Mankamentem pozostaje jednak przewidywalność, odnosząca się zarówno do dialogów, jak i poniektórych decyzji jednego z bohaterów. 

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

niedziela, 6 maja 2012

R.A. Salvatore – Król orków

Moda na Drizzta: odcinek 4019304

Jaki czynnik sprawia, że – mimo niejednokrotnie eksploatowanych już wątków – telewizyjne tasiemce trzymają się całkiem nieźle? Już słyszę te głosy sprzeciwu wszystkich tych, którzy będą starali się ukazać swoją pogardę dla tego typu produkcji, twierdząc, że żadna siła nie zmusi ich do obejrzenia choćby odcinka. Większość z nich będzie, jak sądzę, nawet szczera. Z drugiej strony jednak, z pewnością istnieje dość spora liczba zwolenników tego rodzaju rozrywki, w przeciwnym wypadku kto i po co siliłby się na pisanie scenariusza czy kręcenie kolejnego odcinka? I, co ważniejsze, kto płaciłby scenarzystom, aktorom i całej reszcie zespołu za pracę na planie zdjęciowym? Podobne pytanie zadałem sobie, szukając jakichkolwiek zalet wynikających z lektury "Króla orków" R.A. Salvatore'a.

Po wydarzeniach opisanych w trylogii Klingi łowcy w Srebrnych Marchiach zapanował chwiejny pokój. Jak się jednak okazuje, nie potrwa on zbyt długo, gdyż zarówno król Obould Wiele Strzał, jak i jego żądni krwi doradcy planują dalszą wyniszczającą ekspansję, dążąc do opanowania Północy i wyparcia z niej pozostałych ras. Motyw wojny przeplata się z osobistymi wątkami bohaterów, do których należy zaliczyć poszukiwania przybranej córki Wulfgara oraz marzenia Bruenora o odnalezieniu Gauntlgrym, legendarnego krasnoludzkiego kompleksu, służącego niegdyś jako skarbiec.

Ci, którzy choć trochę orientują się w przebiegu całego cyklu, momentalnie dostrzegą powtarzalność poszczególnych wydarzeń. Wystarczy wspomnieć kilka z nich. Przykładowo, motyw wojny z orkami został, jak mogłoby się wydawać, całkowicie wyczerpany w poprzedniej trylogii, historia Wulfgara, opisująca jego rozbicie po utracie ukochanej, łudząco przypomina tę z powieści Grzbiet Świata (szczególnie irytujące, charakterystyczne dla postaci użalanie się nad sobą), zaś wątek poszukiwań krasnoludzkiego króla to z kolei kalka Strumieni srebra oraz marzeń o dotarciu do Mithrilowej Hali. Do tego dochodzi zwyczajna nuda – przez większą część tekstu autor opisuje mozolne przygotowania do nadchodzącego konfliktu, przez co dopiero w dalszej części powieści, wraz z rozwojem działań wojennych, akcja nieco nabiera tempa.

Niezbyt ciekawe i mało wnoszące wydają się również opisy perypetii głównych bohaterów – na tym polu "Król orków" broni się równie kiepsko, co pod względem fabularnym. W stosunku do poprzednich części nie zmienia się wiele. Drizzt nadal dręczy patetycznymi, szlachetnymi przemowami, a jego nieskazitelność lśni tak, że aż razi w oczy; Wulfgar – jak wspomniałem – po raz kolejny zmaga się z ciężarem własnej egzystencji, miażdżącym jego urzekająco skomplikowaną osobowość, a wątek miłosnego trójkąta pomiędzy nim, Drizztem i Catti-brie przyprawia o mdłości schematycznością rozterek i brakiem polotu.

W przeciwieństwie do sukcesów telewizyjnych tasiemców, których przyczyna nadal pozostaje nieznana, "Król orków" posiada jednak pewne pozytywne elementy. Chociaż język nie olśniewa, książka napisana jest sprawnie – charakterystyczne dla autora, drobiazgowe opisy walk i bitew są jasno nakreślone (choć ich ilość w pewnym momencie zaczyna odrzucać), a realia świata przedstawionego opisane są w sposób zrozumiały, nawet dla czytelników nie należących do grona graczy "Dungeons & Dragons" czy fanów Zapomnianych Krain, uniwersum, w którym rozgrywa się akcja cyklu. Kolejnym atutem są przeplatające się z kolejnymi rozdziałami przemyślenia głównego bohatera. Mimo wspomnianej szlachetnej, acz niezbyt autentycznej postawy, Drizztowi udaje się wysnuć kilka interesujących wywodów, jak choćby ten na temat negatywnego wpływu życiowej stagnacji na poczucie spełnienia. Inspiracją dla słów drowa wydają się losy jego kompanów – żądza przygód Bruenora oraz dążenie do wolności Wulfgara, spowodowane gnuśnością i chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Niestety, śladowe ilości ciekawych przemyśleń giną w kurzu nieustającej wojennej zamieci i szczęku oręża.

Mimo kilku zalet "Król orków" nadal pozostaje kolejnym klonem poprzednich powieści o przygodach wyjątkowego mrocznego elfa. Świadczy o tym powtarzalność wątków oraz statyczność postaci. W przypadku tasiemców to nawet nie dziwi. Warto jednak zastanowić się, do kogo bardziej pasuje to miano: powstających bez końca i sensu kontynuacji czy też żerujących na ich sukcesie autorów, którzy napychają kieszeń kosztem coraz niższej kondycji własnej twórczości? 

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Lucius Shepard – Smok Griaule

Spętany bóg

Ciężko wyobrazić sobie fantasy pozbawione smoków. Istoty te od lat odciskały piętno na gatunku, pojawiając się w bajkach czy rozmaitych światach o charakterze fantastycznym. Odbijało się to nawet na nazwach poszczególnych settingów RPG („Dungeons & Dragons”) czy samych światów („Dragonlance”). Dużo ciekawiej jednak motyw ten wykorzystał Lucius Shepard, wprowadzając nas w nietypową atmosferę opowiadań połączonych wspólnym elementem – smokiem Griaule’em.

Autor podszedł do tematu nietypowo. Stworzona przez niego bestia nie zagraża bezpośrednio bohaterom poszczególnych opowiadań, gdyż – jak tłumaczy legenda – przed laty została spętana za pomocą potężnej magii. Unieruchomiony Griaule przez dziesięciolecia obrósł w drzewa i łąki, a w jego pobliżu powstała niewielka miejscowość Teocinte. Potężna istota nie mogła jednak znieść faktu, że pozostała z boku, zaczęła więc ingerować ponownie w życie mieszkańców miasteczka, tym razem wpływając mentalnie na podejmowane przez nich decyzje.

„Smok Griaule” liczy sześć zróżnicowanych pod względem objętości opowiadań, których bohaterami są zwykli ludzie. To właśnie oni są największym atutem opisanych historii. Autor niezwykle dokładnie nakreśla poszczególne postaci, informując o ich życiu zawodowym i prywatnym, ich zainteresowaniach, pasjach i ulubionych rozrywkach, przedstawiając całą gamę rozmaitych kreacji. Stateczny, pozbawiony życia prywatnego adwokat; pragmatyczny numizmatyk szukający odskoczni od nieudanego związku; piękna, acz próżna kobieta czy posthipisowski (jak sam siebie nazywa) seksoholik z Ameryki to tylko kilka przykładów, dających zarys różnorodności, jaką raczy nas na każdym kroku Shepard.

Zróżnicowany jest również charakter opowiadań. Ciężko wskazać tu dwie takie same historie. Mimo że autor związał poszczególne opowieści jednym motywem, każda z nich różni się od kolejnej zarówno tematyką, jak i stylem – mamy coś na wzór bajki opowiadającej o niezbyt szczęśliwej kobiecie, która na własnych doświadczeniach uczy się pokory i przebaczenia; pasjonującą i trzymającą w napięciu, nasuwającą skojarzenie z kryminałem historię długiego i skomplikowanego procesu czy początkowo lekką opowieść o letnim romansie pewnego Amerykanina, której finał zaskakuje wszystkich. Opisując wieloletnie losy bohaterów, zmagających się z przemijaniem, autor opowiada powoli, w iście gawędziarski sposób; w historiach nastawionych z kolei na akcję narracja staje się bardziej dynamiczna, przykuwając uwagę mroczną atmosferą i tempem wydarzeń (świetny „Ojciec kamieni”).

Shepard skupia się on głównie na ludzkiej naturze, rozważając kwestię naiwności i zaufania w zetknięciu z brudną rzeczywistością czy też próżności, która prowadzi z kolei do alienacji jednostki ze społeczeństwa („Piękna córka poszukiwacza łusek”). Mowa jest również o postrzeganiu innych kultur, które ze względu na odrębność obyczajów są potępiane z powodu braku dostatecznej wiedzy i zrozumienia. Najczęściej przewijającym się jednak motywem jest przemijanie. Autor poświęca mu sporo miejsca, przedstawiając losy bohaterów na przestrzeni lat i podkreślając wiążące się z upływem czasu zmiany, zarówno te trywialne – fizyczne, jak i mentalne, które prowadzą niekiedy do zmiany stylu życia o sto osiemdziesiąt stopni.

„Smok Griaule” to zbiór świetnych opowiadań, w których elementy fantasy przenikają do zamieszkałego przez nas świata, dając nietypowy efekt. Masa uniwersalnych wartości przekazywanych ustami bądź decyzjami bohaterów, niezwykłe kreacje i różnorodny, przykuwający do kartek język sprawiają, że kolejna odsłona „Uczty wyobraźni” dotrzymuje kroku poprzedniczkom, o ile ich nie przewyższa.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.

środa, 4 kwietnia 2012

George R. R. Martin – Starcie królów

Nadchodzi wojna

Po śmierci Roberta Baratheona Siedem Królestw pogrąża się w wojennej zamieci. Kolejni lordowie otwarcie wypowiadają służbę nowemu następcy tronu, koronując się i ogłaszając niepodległość. W momencie, gdy największe rody skaczą sobie nawzajem do gardeł, wszyscy zapominają o najgroźniejszym wrogu – zbliżającej się wielkimi krokami zimie.

W „Starciu królów”, podobnie jak w poprzedniej części, Martin serwuje rozrywkę najwyższego rzędu. Tym razem jednak liczba bohaterów zostaje powiększona o kolejne ciekawe kreacje, dzięki czemu mamy możliwość obserwowania konfliktu z szerszej perspektywy, niż miało to miejsce w „Grze o tron”. Ponadto niektóre postaci, których role wcześniej były bardzo ograniczone, jak Theon czy Renly, otrzymują własne, rozbudowane historie.

O ile pierwszy tom, szczególnie wątek główny, choć po części można określić kryminalnym (dochodzenie Neda Starka w sprawie tajemniczej śmierci poprzedniego Namiestnika), o tyle tom drugi skupia się przede wszystkim na otwartym konflikcie między poszczególnymi rodami. Nie oznacza to jednak braku intryg. Wręcz przeciwnie – ich liczba przyprawia o ból głowy, szczególnie jeśli chodzi o wydarzenia w stolicy. Tam, jak sugeruje zakończenie pierwszej części, spotyka się dwoje równych sobie manipulatorów, Tyrion i Cersei, którzy starają się zarówno utrzymać status quo w królestwie, jak i wywalczyć dla siebie możliwie największe wpływy w Królewskiej Przystani.

Wątki Jona Snowa, Daenerys oraz Aryi zahaczają z kolei o powieść drogi. Wśród tych trzech interesujący wydaje się jednak jedynie ostatni. Losy najmłodszej córki Neda Starka są burzliwe i pełne przygód, samej postaci zaś nie sposób nie polubić, choćby za determinację, waleczność i nieugięty charakter. Dwie pozostałe z wyżej wymienionych historii należą do najsłabszych elementów „Starcia królów”. Zarówno u Jona, jak i ostatniej potomkini dynastii Targaryenów nie dzieje się wiele, brakuje jakiegokolwiek przełomu, a rozdziały im poświęcone pojawiają się dużo rzadziej niż te przedstawiające losy pozostałych bohaterów. To chyba jedyny mankament w porównaniu z poprzednim tomem, gdzie wszystkie wątki były pasjonujące, a oddzielenie gorszych od lepszych nie należało do łatwych zadań.

Pisarski kunszt Martina pozostaje nadal idealnym towarzyszem pełnej napięcia i zwrotów akcji fabuły, sprawiając, że przez powieść, mimo jej rozmiarów, przemyka się w błyskawicznym tempie. Ewokacyjny opis bitwy o Królewską Przystań, pełne humoru i ciętych ripost dialogi (szczególnie między Tyrionem a Cersei) czy niezrównana lekkość pióra to tylko część atutów świetnego stylu pisarza.

„Starcie królów” podtrzymuje wysoki poziom zapoczątkowany w pierwszym tomie „Pieśni Lodu i Ognia”. Niewielką wadą mogą być jedynie nieco uboższe w wydarzenia co poniektóre wątki. Z pewnością jednak rekompensują to nowo wprowadzeni bohaterowie oraz cała masa zwrotów akcji, dzięki którym cykl Martina wybija się wysoko ponad konkurencję.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.

Poniżej trailer drugiego sezonu serialu. Zapowiada się cokolwiek wyśmienicie. 


niedziela, 26 lutego 2012

Megan Whalen Turner – Złodziej

 Przeciętny, acz skuteczny złodziej czasu

Wielbiciele łotrzykowskiego fantasy nie mają ostatnimi czasy powodów do narzekań. Świetna seria Scotta Lyncha o przygodach Locka Lamory, trylogia Brenta Weeksa czy niedawno wydana "Królewska krew. Wieża elfów" to jedynie kilka przykładów tego typu tekstów. Szlakiem tym podążyła również Megan Whalen Turner, czego efektem jest jej debiutancka powieść o jednoznacznie brzmiącym tytule "Złodziej".

Gen, jako wykonawca tytułowej profesji, nie ma sobie równych. Nie należy jednak do najrozsądniejszych w swoim fachu – lekkomyślne chwalenie się dokonaniami zaprowadziło go wprost do więzienia. Po długim i kosztownym dla zdrowia pobycie za kratkami bohaterowi z pomocą przychodzi sam królewski doradca. Ceną za wolność okazuje się przysługa, której charakteru nietrudno się domyślić.

Końcówka ostatniego zdania świetnie opisuje resztę fabularnej strony powieści. Tekst od samego początku jest przewidywalny i bardzo liniowy. Przez większość czasu nie dzieje się nic, a poszczególne zachowania i decyzje bohaterów wydają się powtarzać. Elementem ratującym jednak znacząco książkę jest zakończenie, które – w przeciwieństwie do całości – miło zaskakuje oraz, co za tym idzie, motywuje do ponownej analizy poszczególnych sytuacji, biorąc pod uwagę ich dwuznaczność.

Kolejnym atutem powieści jest głębia świata stworzonego przez Turner. Autorka przy tworzeniu uniwersum wyraźnie wzorowała się na starożytnej Grecji, o czym świadczą między innymi charakterystyczne imiona (Sofos, Eugenides) oraz typowa śródziemnomorska fauna i flora. Dużo miejsca, szczególnie w dialogach stanowiących lwią część powieści, poświęcone jest zależnościom politycznym, religijnym i geograficznym świata. Niewątpliwie urzeka również historia jego stworzenia, opowiedziana w sposób przywodzący na myśl greckie mity. Podobnie jak w starożytnych wierzeniach, przytaczane przez postaci legendy skupiają się na przygodach bogów, tłumacząc w ten sposób pojawienie się ludzi oraz niezrozumiałe dla nich zjawiska, takie jak burza czy trzęsienie ziemi. Biorąc pod uwagę gatunek, dziwi skromna ilość magii. Nawet wspomniany królewski doradca, nazywany często przez pozostałych magiem, jest jedynie uczonym, którego elitarna – jak na opisywane czasy i warunki – wiedza może uchodzić za namiastkę czarów.

Najsłabiej wypadają bohaterowie. O ile główną postać – biorąc pod uwagę finałowy obrót wydarzeń – można rozpatrywać dwuznacznie i oceniać dodatnio, o tyle pozostałe kreacje są po prostu nudne, a ich zachowanie przez większą część książki pozostaje statyczne i bardzo przewidywalne. Wprawdzie w pewnym momencie mamy do czynienia ze zmianami, jednak ostatecznie nie są one w stanie zatrzeć złego wrażenia.

"Złodziej" to lekka powieść fantasy oferująca kilka godzin niezłej rozrywki, głównie ze względu na ciekawe, dogłębnie opisane uniwersum oraz zaskakujące zakończenie. Biorąc pod uwagę konkurencję – choćby wspomnianego Lyncha, który swego czasu postawił poprzeczkę niezwykle wysoko – książka z pewnością pozostaje nieco w tyle. Nie stoi to jednak na przeszkodzie, by sięgnąć po nią i ocenić we własnym zakresie – zawiedzionych będzie niewielu.

Pierwotnie publikowane w serwisie Gildia.pl.

sobota, 18 lutego 2012

Ursula K. Le Guin – Grobowce Atuanu


O tym, jak pogrzebać przeszłość

Tenar w wieku pięciu lat zostaje odebrana rodzicom i sprowadzona do Grobowców Atuanu, gdzie po wejściu w dorosłość ma według tradycji zostać Jedyną Kapłanką, najważniejszą osobistością całym starożytnym kompleksie. Statyczne, pełne sztywnych konwenansów i nudnych obowiązków życie przerywa pojawienie się złodzieja, chcącego pozbawić sławetne Grobowce największych skarbów. Po schwytaniu Kapłanka decyduje się jednak nie uśmiercać intruza. Zamiast tego oddaje się opowiadanym przez niego historiom, coraz bardziej wątpiąc w sens dotychczasowego życia.

Drugi tom cyklu „Ziemiomorze” jest dużo bardziej dynamiczny od poprzednika. Tym razem w centrum wydarzeń stoi wspomniana Tenar, której losy czytelnik poznaje fazowo od samego początku. Tematem powieści jest bunt oraz istota inicjatywy, jaką należy wykazać, by zmienić życie na lepsze od dotychczasowego. Na przykładzie młodej bohaterki, która wiodła żywot według zasad i tradycji wpojonych przez starsze mentorki, nie do końca zastanawiając się nad słusznością własnego postępowania; tekst zwraca uwagę na potrzebę kierowania swoim losem oraz wolność wyboru. Początkowo negatywna postawa protagonistki, postępującej często wbrew sobie w sposób nie dający satysfakcji, zostaje zastąpiona wizerunkiem ciekawiej świata i buntowniczej kobiety, której determinacja potrzebowała „zapłonu”, czynnika wywołującego ciąg zdarzeń prowadzących do zmian.

Utwór pełen jest symboliki. Labirynt, z którego bohaterka w pewnym momencie stara się wydostać, można interpretować jako chaos myślowy, utrudniający dokonanie słusznego wyboru. Z kolei przeszkody stojące na drodze Tenar symbolizują wpajane od urodzenia zasady, których pokonanie przychodzi z ogromnym trudem, podobnie jak drastyczna zmiana wadliwego światopoglądu oraz próba adaptacji w innym życiu. Jak się okazuje, sama decyzja o zmianie nie jest najtrudniejszym etapem. To określenie nowej drogi przysparza najwięcej problemów, gdyż w grę wchodzi wolność, a wraz z nią ciągła potrzeba decydowania o własnym losie. Autorka zwraca uwagę na to, iż większość ludzi żyje codziennymi obowiązkami, od czasu do czasu urozmaiconymi drobnymi przyjemnościami. Droga ta – podobnie jak wcześniejsze życie Tenar – wydaje się prosta, lecz jednocześnie w ostatecznym rozrachunku nie przynosi satysfakcji, czyniąc sztywnym i schematycznym. To właśnie wolność oraz umiejętność rozporządzania własnym czasem – choć początkowo wydają się trudne – prowadzą do spełnienia.

„Grobowce Atuanu”, podobnie jak i pozostałe tomy najsłynniejszej sagi autorstwa Le Guin, posiadają niezwykle głęboki wydźwięk egzystencjonalny, poruszając masę ponadczasowych i uniwersalnych tematów. Na uwagę zasługuje również bogactwo świata przedstawionego oraz wyjątkowo głębokie kreacje bohaterów, zmagających się co krok z trudnymi problemami i istotnymi decyzjami.

piątek, 10 lutego 2012

Bradley P. Beaulieu – Wichry archipelagu


Wieje nudą, czy porywa?

W księstwie Kałakowa z pewnością bywały lepsze dni. Tajemnicza zaraza, zwana wyniszczeniem, zbiera potężny plon, pozbawiając mieszkańców wyspy zarówno życia, jak i pożywienia, a zaostrzona sytuacja pomiędzy Lądowcami, aktualnie rządzącymi kolonizatorami z kontynentu, oraz Maharratami, rodowitymi mieszkańcami wysp, skutkuje atakiem tych ostatnich na powietrzny statek księstwa. Gdy w ferworze walki ginie jeden z Wielkich Książąt, napięta atmosfera przeradza się w otwarty konflikt, mogący zmienić drastycznie obecne oblicze archipelagu.

Z takimi okolicznościami konfrontuje nas Bradley P. Beaulieu w „Wichrach archipelagu”. Tym, co rzuca się w oczy już od pierwszych stron, jest wszechpotężny chaos związany z odbiorem tekstu. Autor wprowadza całą masę postaci oraz skomplikowanych nazw, związanych z ich statusami i funkcjami społecznymi; dodatkowo przenosi czytelnika w sam środek konfliktu, nie wspominając o jego genezie i przebiegu, przez co początkowo podczas lektury towarzyszyć nam będzie uczucie dezorientacji. Dopiero z czasem, zbierając szczątki informacji, odbiorca jest w stanie poznać naturę rozgrywającej się wojny, a także dowiedzieć się czegoś więcej o relacjach pomiędzy poszczególnymi księstwami.

Wykreowany przez Beaulieu świat to główny powód, dla którego warto sięgnąć po powieść amerykańskiego pisarza. Autor niezwykle dokładnie opisał każdy z elementów, kładąc nacisk na obyczaje poszczególnych stron konfliktu, ich wzajemne relacje i spojrzenie na świat, co przełożyło się automatycznie na niezwykle wiarygodnych bohaterów. Pisarz czerpał sporo z kultury rosyjskiej, której elementy można zauważyć w zachowaniu wspomnianych Lądowców (zwyczaj częstego picia wódki, charakterystyczne imiona i nazwy miejsc czy nawet zwroty, żywcem wyjęte z języka: „Da, potrafi…”, „Priwiet, Niszka”), oraz wschodniej, objawiającej się u Maharratów. Z czasem czytelnik zaczyna odczuwać niezwykłą atmosferę świata przedstawionego, przepełnionego zakorzenioną od lat, wzajemną nienawiścią, groźbą nieuleczalnej zarazy oraz coraz większymi napięciami, zarówno między dwoma ludami, jak i poszczególnymi księstwami Lądowców. Jednocześnie – dzięki niezwykłej wyobraźni autora – to świat oryginalny, w którym broń palna kontrastuje z wyjątkowym, dogłębnie opisanym systemem magii, latające statki ścierają się w powietrznej walce z potężnymi żywiołakami, a panujące niepodzielnie matry (niewątpliwy matriarchat) starają się utrzymać w ryzach nieokrzesanych mężów, zapobiegając rozprzestrzeniającemu się rozlewowi krwi.

O ile jednak świat „Wichrów…” porywa i zachwyca swą głębią, o tyle fabuła ciągnie w dół ogólną ocenę powieści. Sam pomysł opierający się na przytłaczającej liczbie interesujących, przeplatających się nawzajem wątków, wypada świetnie. Nie sposób śledzić losy ulubionych postaci bez emocjonalnego zaangażowania. Problemem jest cała masa walk, potyczek i pościgów. Początkowo elementy te nawet wydają się ciekawie zobrazowane i nadają tempa akcji, jednakże w dalszej części tekstu fabuła coraz częściej grzęźnie w natłoku ciągłych starć, przez co przeprawa przez tę ponad sześciuset stronicową księgę staje się nużąca.

„Wichry archipelagu” to niezwykła historia o istocie tradycji i rodzinnych więzi oraz ciężkich decyzjach, wynikających z zachwianej lojalności. Porusza także kwestię wiekowej nienawiści i, w konsekwencji, potrzebie przebaczenia silniejszej od żądzy zemsty. W głównym bohaterze natomiast możemy doszukiwać się odniesień do współczesności, szczególnie w jego niezachwianej postawie w obliczu śmiertelnej choroby. Wszystko to sprawia, że powieść – mimo kilku fabularnych niedociągnięć – zaliczyć można śmiało do tych, po które sięgnąć warto.

czwartek, 2 lutego 2012

Paweł Matuszek – Kamienna Ćma

Usłyszeć trzepot skrzydeł

Joseph Murphy napisał kiedyś, że podświadomość pomnaża wszystko, co zostaje jej powierzone. Z tymi słowami nie mógłbym nie zgodzić się Paweł Matuszek. „Kamienna Ćma”, zeszłoroczny, na ogół bardzo dobrze przyjęty debiut pisarza, uderza głównie w kwestie związane z meandrami umysłu oraz osobowością, ukazanymi jako wszechpotężne narzędzia tworzenia.

Bohaterem powieści jest Beddeos, strażnik szarej wieży stojącej na granicy tajemniczego cesarstwa. Wraz z mechanicznym towarzyszem, Tyfonem, zajmuje się wydawaniem glejtów i wody rzadko kiedy przemierzającym te tereny wizytatorom oraz rozmyślaniem nad istotą swego istnienia. Powód to nie lada, gdyż protagonista nie ma pojęcia, w jaki sposób znalazł się w tym wyalienowanym miejscu; nie pamięta też niczego od momentu pojawienia się w wieży, a jedyną wskazówką jest przeczucie, że ów pobyt jest swego rodzaju karą.

Matuszek w nietypowy sposób odwrócił dotychczasowy porządek. O ile do tej pory to świat kreował i wpływał na swoich bohaterów, o tyle w „Kamiennej Ćmie” to główna postać kształtuje i zmienia uniwersum do tego stopnia, iż w pewnym momencie czytelnik nie orientuje się, czy ma do czynienia z wyobraźnią Beddeosa, czy rzeczywistością. Ostatnie słowo nie bardzo zresztą pasuje do powieści. Fabuła pod względem budowy przypomina „Incepcję” Christophera Nolana. Poszczególne stany świadomości nakładają się na siebie, przez co realność wydaje się pojęciem abstrakcyjnym, a wszystko uzależnione jest od wędrówki, rozgrywającej się w podświadomości głównego bohatera, oraz walki z samym sobą. W efekcie powieść jest niezwykle ciężka w odbiorze, a jej zrozumienie wymaga nie lada skupienia i wyobraźni. Tej ostatniej w pewnością nie brakowało autorowi. Opisane miejsca, istoty, urządzenia i zjawiska oraz rządzące nimi zależności zaskakują mnogością oryginalnych pomysłów.

Tekst stawia mnóstwo trudnych pytań, związanych z rozmaitymi kierunkami filozoficznymi – od egzystencjonalizmu (marność człowieka w świecie, ukazana na przykładzie ostatnich żyjących ludzi, którzy – uzależnieni od potężniejszych od siebie istot – zmagają się z wyobcowaniem i brakiem sensu dalszego istnienia) po metafizykę, szczególnie kwestie związane z przyczynowością („Dlaczego kamień leży tam, gdzie leży?”) oraz istnieniem poddawanym wielokrotnie pod wątpliwość, wywołując u czytelnika dezorientację i zagubienie.

Konwencja fantasy była tylko narzędziem, za pomocą którego Matuszek rzeźbił swój twór, unikając jakichkolwiek definicji i sztywnych ram, kierując się wyłącznie ogromem wyobraźni. „Kamienna Ćma” to powieść wyjątkowa, acz trudna, pełna intelektualnych zagadek, wymagająca zmiany percepcji świata oraz niezwykłego skupienia od odbiorcy, chcącego rozumieć jej skomplikowaną budowę i filozoficzny wymiar.


niedziela, 29 stycznia 2012

Feliks W. Kres – Strażniczka istnień

Wszystko, tylko nie kres Kresa

Który pisarz przy swoim talencie potrafi być na tyle egoistyczny, by napisać kilka świetnych cykli, a następnie zniknąć z kręgu regularnie tworzących fantastów, pozostawiając u czytelnika wrażenie niedosytu? Mowa oczywiście o Feliksie W. Kresie, autorze szczytowych tytułów polskiej fantastyki, takich jak „Król Bezmiarów” czy „Klejnot i Wachlarz”, które uczyniły pisarza jednym z najbardziej cenionych na rodzimej scenie.

Mimo że to „Cykl szereski” jest ajbardziej rozbudowaną i docenianą serią autorstwa Kresa, dużo ciekawiej pod względem atmosfery wykreowanego świata prezentuje się saga „Piekła i szpady”, inspirowana – jak wskazuje choćby tytuł – opowieściami przygodach muszkieterów, szermierzy czy piratów umiejscowionymi w XVII-wiecznych realiach. „Strażniczka istnień” to pierwsza część tej serii, sięgająca swymi wydarzeniami wiele lat wstecz od rozpoczęcia akcji dwóch kolejnych tomów.

Podobnie jak w całym cyklu, także i tutaj główną rolę odgrywa Egaheer – tajemniczy byt starszy od bogów, definiujący siebie bardziej jako zjawisko niż jakąkolwiek istotę, przejmujący ludzkie bądź zwierzęce ciała (zazwyczaj płci żeńskiej), wypierając z nich duszę właściciela. „Strażniczka…” przenosi nas do Starej Ziemi Heastseg, porośniętej pierwotną puszczą krainy, gdzie ingerencje człowieka są znikome, a pradawne, baśniowe stworzenia ustanawiają i egzekwują własne, okrutne prawa. Fabuła powieści przybliża losy ponownego nadejścia Egaheer, choć słowo „powieść” może się wydać nieadekwatne. Tekst liczy niecałe 200 stron i przypomina rozbudowane opowiadanie, szczególnie że mamy do czynienia tylko z jednym wątkiem. Objętość to jednak jedyny mankament „Strażniczki…”. Cała reszta to stary, klasyczny Kres w najlepszym wydaniu – świetnie zarysowani, wiarygodni bohaterowie, niezwykła konstrukcja świata pełnego rozmaitych symboli i alegorii (pomysł na Egaheer po raz kolejny wywołuje mimowolny odruch zdjęcia nakrycia głowy) oraz wartka akcja. Ta ostatnia jest zresztą dużo bardziej dynamiczna niż w kolejnych dwóch tomach, gdzie autor kładł duży nacisk na drobiazgowe opisy i oddanie realiów majestatycznego Valaquet, kosztem przeciągania historii w nieskończoność.

„Strażniczka istnień” to kolejna historia próbująca potwierdzić tezę, iż natura rządzi się własnymi prawami i żadna ludzka ingerująca z zewnątrz nie ma szans zmiany odwiecznego porządku. Poza tym jest to świetnie napisane fantasy, stanowiące interesujący prequel do kolejnych, bardziej rozbudowanych tomów. Pozostaje mieć nadzieję, że to nie kres Kresa i jeszcze nie raz przyjdzie nam spotkać ulubionych bohaterów, oddając się ponurym, acz pełnym klimatu opowieściom.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

George R. R. Martin – Gra o tron

Korona dla Martina 

Świetnym przykładem tego, jak bardzo filmowe adaptacje mogą wpłynąć na odbiór literackiej twórczości, jest Cormac Mccarthy, który przez większą część swego życia był znany tylko w niektórych kręgach. Po ekranizacji takich hitów jak „Droga” czy „To nie jest kraj dla starych ludzi”, zyskał szeroką popularność, a jego teksty są wznawiane nieprzerwanie. Podobnie sytuacja ma się z „Grą o tron” Martina – owszem, powieści w kręgach fantastów była znana od dłuższego czasu, ale dopiero serialowa interpretacja autorstwa HBO wywołała boom na twórczość amerykańskiego pisarza.

W przeciwieństwie do sporej liczby autorów fantasy, kojarzonych dość często z infantylnością, Martin serwuje czytelnikowi wizję surową, pozbawioną altruistycznych bohaterów, przewidywalnych decyzji i bajkowej atmosfery. Zamiast tego mamy obrazy przemocy, zdrady, kazirodztwa i wszechobecnej nieufności. Autor, jak sam przyznaje, konstruował swoje uniwersum wzorując się na XVII-wiecznej Anglii. Potwierdza to choćby podobny system feudalny, oparty na przyznawaniu ziem i tytułów, rozgrywająca się wówczas wojna domowa, a nawet podobieństwa nazwisk poszczególnych rodów. Dzięki temu tekst przypomina bardziej powieść historyczną niż fantastyczną, tym bardziej, że elementy tej drugiej, przynajmniej początkowo, pojawiają się w filigranowej postaci, najczęściej w formie opowieści o dawnych dziejach, uznawanych nawet przez bohaterów za niezbyt autentyczne. 

Historia opowiada o wydarzeniach związanych z machinacjami wokół królewskiego tronu Zachodnich Krain. Po tajemniczej śmierci Królewskiego Namiestnika obecny władca, Robert Baratheon, przybywa z wizytą do dawnego towarzysza broni, Eddarda Starka, obecnego pana północnej części Krain, oferując przyjacielowi świeżo zwolnione stanowisko. Ned, nie mając wyboru, godzi się z wolą króla i wyrusza wraz z jego świtą do stolicy, gdzie częściej niż przyjazną twarz spotyka zakamuflowanych wrogów, a intryga goni intrygę. 

Martin przedstawia wydarzenia z perspektywy kilku postaci, dając obraz różnych stron konfliktu – wspomnianych Starków, podstępnych Lannisterów czy rodzeństwa Targaryenów, wygnanych przed laty członków panującej wówczas rodziny, będących prawowitymi następcami tronu. Fabuła pełna jest skomplikowanych zwrotów akcji, praktycznie każdy rozdział natomiast posuwa rozwój wydarzeń do przodu, skutkiem czego pisarz uniknął niepotrzebnych zapychaczy, mimo iż powieść liczy prawie osiemset stron. Narracja z perspektywy kilku stronnictw ukazuje też, jak barwny i skomplikowany jest świat, stworzony przez Martina. Odmienne zwyczaje, motywacje i religie poszczególnych rodów, nietypowy sposób życia oraz obyczaje dzikich Dothraków, surowość członków strzegącej północnej część Królestwa Nocnej Straży – wszystko to jest zaledwie cząstką niezwykłego uniwersum, które z rozdziału na rozdział prezentuję się coraz okazalej.

O bohaterach również nie można powiedzieć złego słowa. Każdy jest na tyle charakterystyczny, że nie może być mowy o trudnościach w odróżnieniu ich od siebie. Począwszy od będącego w centrum pierwszego tomu Eddarda, poważnego i twardego władcy północy, poprzez niesfornego, nieco karykaturalnego i krzykliwego Króla, skończywszy na ich najmłodszych potomkach (nieokrzesanej Arayi czy aroganckim Joffrey’u) wszyscy prezentują się wyjątkowo ciekawie. Daleko im również do jednowymiarowości, tak więc nawet członek przedstawionego w złym świetle rodu Lannisterów, karzeł Tyrion, potrafi zdobyć się na gest przyjaźni, a ukazany początkowo pozytywnie syn protagonisty jest w stanie zapłonąć ogniem nienawiści.

„Gra o tron” to powieść wyjątkowa i obowiązkowa dla każdego, kto określa się mianem miłośnika fantasy. Każdy element opowiedzianej przez Martina historii stoi na najwyższym poziomie – postaci, fabuła, świat – na ich cześć można wyśpiewywać peany. Tę książkę trzeba przeczytać!

środa, 4 stycznia 2012

Krabat - Otfried Preussler

Legenda Łużyc

Przykłady na to, iż fantasy w dużym stopniu czerpie pomysły z rozmaitych ludowych opowieści i podań, można by wymieniać bez końca. Również tereny środkowej Europy obfitują w masę starych, pasjonujących historii jak choćby łużycka legenda o Krabacie, którą w zbeletryzowanej formie postanowił przedstawić niemiecki pisarz, Otfried Preussler.

Tytułowy bohater to czternastolatek, który po śmierci rodziców prowadzi włóczęgowski tryb życia. Pewnej nocy, w śnie słyszy głos namawiający do udania się w stronę młyna na Koźlim Brodzie. Mimo, iż z niewiadomych przyczyn wszyscy unikają wspomnianego miejsca jak ognia i przestrzegają przed nim protagonistę, postanawia on podążyć za wezwaniem, z nadzieją znalezienia pracy, wiktu i dachu nad głową. Dotarłszy do celu, otrzymuje każdego z powyższych w nadmiarze – co prawda, od tej pory codziennie czeka go ciężka harówka, w zamian jednak chłopiec może radować się pełnym żołądkiem i w miarę wygodnym posłaniem. Z biegiem czasu poznaje młyn oraz jego mieszkańców coraz lepiej, orientując się, że praca jest tylko przykrywką dla prawdziwego celu czeladników, jakim jest doskonalenie się w arkanach czarnej magii.

Powieść składa się z trzech części, z których każda opisuje jeden rok życia Krabata – od jego przyjęcia do grona uczniów, poprzez poznawanie kolejnych sekretów swego Mistrza, zmaganie się z ciężką pracą i uciążliwością pór roku, po ostateczny wybór, gdyż jest to tekst poświęcony głównie dylematom. Bohater rozważa możliwość odrzucenia nowego życia, bezpiecznego i, pominąwszy trudy pracy, wygodnego, jednak pozbawionego wolności oraz napiętnowanego mrokiem. Prócz tego autor porusza tematy związane przede wszystkim z dorastaniem, jak choćby pierwsza miłość, rosnąca ciekawość świata i im podobne; opisuje również uniwersalną kwestię walki dobra ze złem.

Drążenie tego ostatniego przekłada się niestety na postacie, które są czarno-białe przez co większość decyzji protagonisty, jak i jego altruistyczna postawa, sprawiają wrażenie przewidywalnych i mogą irytować. Podobnie w drugą stronę – negatywni bohaterowie, jak konfident Liszko czy władca młyna, wspomniany mentor nauk magicznych pozbawieni są jakichkolwiek przebłysków dobra, przez co wszystko pozostaje do bólu jednoznaczne. Na plus wypadają za to postaci drugoplanowe, jak nieprzewidywalny Kapelusznik czy pozostali czeladnicy pracujący w młynie, których autor spróbował zróżnicować, nadając im kilka cech rozpoznawalnych, jak – przykładowo – nieporadność Jura.

Fabuła, choć pozbawiona spektakularnych zwrotów akcji czy wielowątkowości, wciąga, skupiając się na codzienności mieszkańców młyna, od czasu do czasu urozmaicanej nauką zaklęć lub ciekawą historią, opowiedzianą przez którąś postać. Styl Preusslera świetnie współgra z tematyką powieści – autor prowadzi spokojną, wyważoną narrację, obrazując za pomocą niezbyt skomplikowanego języka atmosferę młyna. Od czasu do czasu, opisując senne wizję głównego bohatera, sięga również po oniryzm.

Pochwała należy się wydawnictwu Bona za solidnie wykonane, nowe wydanie powieści. Doskonale prezentująca się okładka oraz klimatyczne, czarno-białe ilustracje pozwalają szybko wczuć się w atmosferę tekstu, a zamieszone z tyłu książki przypisy ułatwiają odnalezienie się w gąszczu obco brzmiących słów.

Krabat to powieść utrzymana w bardzo specyficznej, ciepłej atmosferze przyjaźni, ukazanej jako oręż przeciw siłom zła; dotykająca głównie uniwersalnych tematów, traktująca o poważnych wyborach, które wymagają odpowiedzialności. Mimo naiwności niektórych kwestii i zachowań, mogącej razić doświadczonych czytelników, łużycka legenda w interpretacji Preusslera powinna zadowolić każdego. 

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

czwartek, 8 grudnia 2011

Mervyn Peake –Tytus Groan

Wtórność nie istnieje

Porównywanie do Tolkiena każdego autora powieści zaliczanych do klasyki literatury fantasy stało się już sztandarowym zabiegiem marketingowym. Owa tendencja dotknęła także Mervyna Peake’a, autora cyklu „Gormenghast”, którego pierwszym tom zatytułowany „Tytus Groan” doczekał się ostatnimi czasy nowego, wspaniałego wydania.

W przeciwieństwie do autora kultowego już dziś „Władcy pierścieni”, którego w całości śmiało można określić powieścią drogi, Peake serwuje bardzo statyczną historię, rozgrywającą się w obrębie murów twierdzy Gormenghast i jej okolic, rozwijając mnóstwo wątków i wprowadzając przytłaczającą liczbę postaci. Akcja toczy się wolno, pozostawiając sporo miejsca drobiazgowym obrazom skomplikowanej i wyjątkowej siedziby rodu Groan, stroniąc jednocześnie od opisywania pozostałej części świata, skutkiem czego czytelnik otrzymuje jego blady obraz.

Powieść rozpoczyna się w dniu narodzin tytułowego Tytusa, siedemdziesiątego siódmego spadkobiercy rodu Groan, który od wielu pokoleń zamieszkiwał zrujnowany zamek Gormenghast. Wieść o przyjściu na świat potomka wstrząsa codziennym, pełnym monotonii życiem mieszkańców twierdzy, przynosząc konieczność niewygodnych dla wielu zmian. Jednocześnie na dworze pojawia się nowy służący, Steerpike, który – porzuciwszy po krótkim czasie pracę w kuchni – zamierza wprowadzić w życie ambitny plan podwyższenia swojej obecnej pozycji społecznej, owijając sobie wokół palca poszczególnych członków rodziny rządzącej.

Głównym autem niezwykłej powieści Peake’a jest jego styl – pełen trafnych, ewokacyjnych porównań i personifikacji, dzięki którym cała siedziba wiekowego rodu sprawia wrażenie żywej istoty, skrywającego prastare sekrety molochu; co sugeruje również dobitnie niezwykła okładka. Na uwagę zasługują także wspomniane opisy zamku oraz pobudzające wyobraźnie obrazy przyrody, przywodzące na myśl prozę Mccarthy’ego. Język jest różnorodny, a autor często udowadnia, iż nie boi się eksperymentów, takich jak choćby, rzadko spotykany w tego typu powieściach, strumień świadomości.

Pozytywnie zaskakuje także plejada ekscentrycznych, niekiedy wręcz karykaturalnych postaci, tworzących mieszankę wariactwa, pasji i oryginalności, mających swoje codzienne nawyki i sposób zachowania, ujawniający się choćby w rozmowach jak przykładowo szaleńczy, niekontrolowany śmiech doktora Prunesquallora czy częste powtarzanie się jego siostry. Ogromny zasób wiedzy głowy rodu, ambicja i przebiegłość Steekpike’a, naiwność bliźniaczych ciotek, wrażliwość Fuksji i cała masa innych, charakterystycznych cech buduje harmonijny, unikalny obraz życia w Gormenghast, ukazując jednocześnie masę toksycznych relacji drążących mieszkańców siedziby. Powieść piętnuje alienację, wynikającą z braku chęci rozmowy i otwartości, ukazanych na zasadzie kontrastu pomiędzy nową twarzą – Steekpikem i pozostałymi bohaterami.

„Tytus Groan” to majestatyczna, epicka wizja, uświadamiająca przeogromną głębię wyobraźni autora, który – łamiąc wszelkie konwencje – napisał powieść monumentalną, zapadającą na długo w pamięć. Nie jest to jednak lektura dla każdego – odrzucać mogą pokaźne opisy i grzęznąca często w jednym miejscu fabuła, przez co czytelnicy złaknieni fantasy w klasycznym wydaniu mogą się poczuć zawiedzeni – u Peake’a nic nie jest klasyczne czy szablonowe.

Pierwotnie opublikowane w serwisie Gildia.pl.