Chory płód wyobraźni
Bycie chorym psychicznie jest cool. Ze wszystkich stron popkultura
zalewa nas kreacjami bohaterów, których kluczem do oryginalności i wzbudzenia
sympatii (czy też antypatii) jest fakt posiadania żółtych papierów,
niekoniecznie nawet oficjalnie potwierdzonych. Sukcesy święci serialowy
„Dexter”, a w literaturze sporą popularnością cieszą się wariaci pokroju
Patricka Batemana. Nic dziwnego więc, że swoją wizją szaleństwa zdecydował się
podzielić również Cormac McCarthy. Wariaci i wariatki, łyknijcie sporą dawkę
Valium – nadciąga „Dziecię boże”.
Autor za pomocą
charakterystycznej dla siebie, leniwej narracji opowiada losy Lestera Ballarda,
samotnika i miejscowego obiektu kpin. Wyobcowanie bohatera wywiera na niego
niekorzystny wpływ, wskutek czego przeradza się z niegroźnego dziwaka w
pozbawionego emocji mordercę i nekrofila.
Drobiazgowo zarysowanego bohatera
z trudem można nazwać człowiekiem. Na próżno szukać w nim jakichkolwiek
ludzkich odruchów czy śladów empatii; nie ma mowy również o stosunkach
towarzyskich. Jeśli by trudzić się na porównania do innych literackich kreacji,
Ballard przypomina Harry’ego Hallera, a dokładniej jego „wilczą”, niczym
niepowściągniętą naturę. Do tego dochodzi żałosne życie, jakie wiedzie bohater
– mieszka samotnie w rozpadającej się, nie należącej do niego chacie; nie
wykazuje odrobiony intelektu (na każdym kroku zdaje się być wykorzystywany
przez społeczeństwo), nie ma pracy, rodziny, szacunku i jakiegokolwiek celu w
życiu, a jego najczęstsze problemy wiążą się z potrzebami najniższego rzędu –
głodem czy uciążliwym zimnem.
Od samego początku pisarz zdaje
się zadawać pytanie o przyczynę tego typu historii. Prowokacyjny tytuł brzmi
początkowo niczym oskarżenie, sugerując, że podobni Ballardowi są dziełem
bożym. W dalszej części tekstu McCarthy stara się jednak przedstawić
okoliczności życia bohatera bardziej drobiazgowo, przez co można wywnioskować,
iż czynników mających wpływ na późniejszą przemianę było wiele, w większości
losowych, jak choćby wczesna utrata rodziny czy trudny charakter bohatera.
Ostatecznie nie można mówić o jednoznacznej interpretacji tekstu, gdyż autor
przedstawia jedynie czyny Ballarda, nie zagłębiając się w psychikę oraz jego
motywacje, tym samym pozostawiając jej rozpatrywanie każdemu czytelnikowi z
osobna.
Z tego też powodu ciężko nazwać
„Dziecię boże” studium szaleństwa. Z pewnością jest to jednak to, do czego
McCarthy zdążył już przyzwyczaić swoich czytelników – wstrząsająca,
przepełniona nihilizmem, choć momentami śmieszna (oczywiście wyłącznie dla
wielbicieli czarnego humoru) wizja obłędu i wyobcowania. Dla fanów pokojów bez
klamek (niekoniecznie z pokojowym usposobieniem) oraz miłośników
(elektro)wstrząsów powieść ta jest pozycją doskonałą. Pozostałym odradzam, gdyż
– prócz szaleństwa i pretekstu do zażycia kolejnych dawek leków uspokajających –
nie znajdą niczego.
Ukazując czyny bez zagłębiania się w psychikę McCarthy poszedł trochę na łatwiznę - zawsze można to zrobić bez narzucania własnej interpretacji. Chyba by mi tego brakowało (tzn. analizy psychologicznej), choć pewnie z czystej ciekawości i tak sięgnę:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Mi także tego brakowało, tym bardziej, że powieść niezbyt obszerna (ponad 200 stron). W każdym razie jeden z gorszych teksów pisarza, choć nie nazwałbym go słabym - raczej specyficznym. Tym, którzy zaczynają przygodę z McCarthym, poleciłbym "Drogę" lub "Krwawy południk". Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń