środa, 7 marca 2012

Cormac McCarthy – Dziecię boże


Chory płód wyobraźni

Bycie chorym psychicznie jest cool. Ze wszystkich stron popkultura zalewa nas kreacjami bohaterów, których kluczem do oryginalności i wzbudzenia sympatii (czy też antypatii) jest fakt posiadania żółtych papierów, niekoniecznie nawet oficjalnie potwierdzonych. Sukcesy święci serialowy „Dexter”, a w literaturze sporą popularnością cieszą się wariaci pokroju Patricka Batemana. Nic dziwnego więc, że swoją wizją szaleństwa zdecydował się podzielić również Cormac McCarthy. Wariaci i wariatki, łyknijcie sporą dawkę Valium – nadciąga „Dziecię boże”.

Autor za pomocą charakterystycznej dla siebie, leniwej narracji opowiada losy Lestera Ballarda, samotnika i miejscowego obiektu kpin. Wyobcowanie bohatera wywiera na niego niekorzystny wpływ, wskutek czego przeradza się z niegroźnego dziwaka w pozbawionego emocji mordercę i nekrofila.

Drobiazgowo zarysowanego bohatera z trudem można nazwać człowiekiem. Na próżno szukać w nim jakichkolwiek ludzkich odruchów czy śladów empatii; nie ma mowy również o stosunkach towarzyskich. Jeśli by trudzić się na porównania do innych literackich kreacji, Ballard przypomina Harry’ego Hallera, a dokładniej jego „wilczą”, niczym niepowściągniętą naturę. Do tego dochodzi żałosne życie, jakie wiedzie bohater – mieszka samotnie w rozpadającej się, nie należącej do niego chacie; nie wykazuje odrobiony intelektu (na każdym kroku zdaje się być wykorzystywany przez społeczeństwo), nie ma pracy, rodziny, szacunku i jakiegokolwiek celu w życiu, a jego najczęstsze problemy wiążą się z potrzebami najniższego rzędu – głodem czy uciążliwym zimnem.

Od samego początku pisarz zdaje się zadawać pytanie o przyczynę tego typu historii. Prowokacyjny tytuł brzmi początkowo niczym oskarżenie, sugerując, że podobni Ballardowi są dziełem bożym. W dalszej części tekstu McCarthy stara się jednak przedstawić okoliczności życia bohatera bardziej drobiazgowo, przez co można wywnioskować, iż czynników mających wpływ na późniejszą przemianę było wiele, w większości losowych, jak choćby wczesna utrata rodziny czy trudny charakter bohatera. Ostatecznie nie można mówić o jednoznacznej interpretacji tekstu, gdyż autor przedstawia jedynie czyny Ballarda, nie zagłębiając się w psychikę oraz jego motywacje, tym samym pozostawiając jej rozpatrywanie każdemu czytelnikowi z osobna.

Z tego też powodu ciężko nazwać „Dziecię boże” studium szaleństwa. Z pewnością jest to jednak to, do czego McCarthy zdążył już przyzwyczaić swoich czytelników – wstrząsająca, przepełniona nihilizmem, choć momentami śmieszna (oczywiście wyłącznie dla wielbicieli czarnego humoru) wizja obłędu i wyobcowania. Dla fanów pokojów bez klamek (niekoniecznie z pokojowym usposobieniem) oraz miłośników (elektro)wstrząsów powieść ta jest pozycją doskonałą. Pozostałym odradzam, gdyż – prócz szaleństwa i pretekstu do zażycia kolejnych dawek leków uspokajających – nie znajdą niczego.

2 komentarze:

  1. Ukazując czyny bez zagłębiania się w psychikę McCarthy poszedł trochę na łatwiznę - zawsze można to zrobić bez narzucania własnej interpretacji. Chyba by mi tego brakowało (tzn. analizy psychologicznej), choć pewnie z czystej ciekawości i tak sięgnę:)
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi także tego brakowało, tym bardziej, że powieść niezbyt obszerna (ponad 200 stron). W każdym razie jeden z gorszych teksów pisarza, choć nie nazwałbym go słabym - raczej specyficznym. Tym, którzy zaczynają przygodę z McCarthym, poleciłbym "Drogę" lub "Krwawy południk". Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń