niedziela, 6 maja 2012

R.A. Salvatore – Król orków

Moda na Drizzta: odcinek 4019304

Jaki czynnik sprawia, że – mimo niejednokrotnie eksploatowanych już wątków – telewizyjne tasiemce trzymają się całkiem nieźle? Już słyszę te głosy sprzeciwu wszystkich tych, którzy będą starali się ukazać swoją pogardę dla tego typu produkcji, twierdząc, że żadna siła nie zmusi ich do obejrzenia choćby odcinka. Większość z nich będzie, jak sądzę, nawet szczera. Z drugiej strony jednak, z pewnością istnieje dość spora liczba zwolenników tego rodzaju rozrywki, w przeciwnym wypadku kto i po co siliłby się na pisanie scenariusza czy kręcenie kolejnego odcinka? I, co ważniejsze, kto płaciłby scenarzystom, aktorom i całej reszcie zespołu za pracę na planie zdjęciowym? Podobne pytanie zadałem sobie, szukając jakichkolwiek zalet wynikających z lektury "Króla orków" R.A. Salvatore'a.

Po wydarzeniach opisanych w trylogii Klingi łowcy w Srebrnych Marchiach zapanował chwiejny pokój. Jak się jednak okazuje, nie potrwa on zbyt długo, gdyż zarówno król Obould Wiele Strzał, jak i jego żądni krwi doradcy planują dalszą wyniszczającą ekspansję, dążąc do opanowania Północy i wyparcia z niej pozostałych ras. Motyw wojny przeplata się z osobistymi wątkami bohaterów, do których należy zaliczyć poszukiwania przybranej córki Wulfgara oraz marzenia Bruenora o odnalezieniu Gauntlgrym, legendarnego krasnoludzkiego kompleksu, służącego niegdyś jako skarbiec.

Ci, którzy choć trochę orientują się w przebiegu całego cyklu, momentalnie dostrzegą powtarzalność poszczególnych wydarzeń. Wystarczy wspomnieć kilka z nich. Przykładowo, motyw wojny z orkami został, jak mogłoby się wydawać, całkowicie wyczerpany w poprzedniej trylogii, historia Wulfgara, opisująca jego rozbicie po utracie ukochanej, łudząco przypomina tę z powieści Grzbiet Świata (szczególnie irytujące, charakterystyczne dla postaci użalanie się nad sobą), zaś wątek poszukiwań krasnoludzkiego króla to z kolei kalka Strumieni srebra oraz marzeń o dotarciu do Mithrilowej Hali. Do tego dochodzi zwyczajna nuda – przez większą część tekstu autor opisuje mozolne przygotowania do nadchodzącego konfliktu, przez co dopiero w dalszej części powieści, wraz z rozwojem działań wojennych, akcja nieco nabiera tempa.

Niezbyt ciekawe i mało wnoszące wydają się również opisy perypetii głównych bohaterów – na tym polu "Król orków" broni się równie kiepsko, co pod względem fabularnym. W stosunku do poprzednich części nie zmienia się wiele. Drizzt nadal dręczy patetycznymi, szlachetnymi przemowami, a jego nieskazitelność lśni tak, że aż razi w oczy; Wulfgar – jak wspomniałem – po raz kolejny zmaga się z ciężarem własnej egzystencji, miażdżącym jego urzekająco skomplikowaną osobowość, a wątek miłosnego trójkąta pomiędzy nim, Drizztem i Catti-brie przyprawia o mdłości schematycznością rozterek i brakiem polotu.

W przeciwieństwie do sukcesów telewizyjnych tasiemców, których przyczyna nadal pozostaje nieznana, "Król orków" posiada jednak pewne pozytywne elementy. Chociaż język nie olśniewa, książka napisana jest sprawnie – charakterystyczne dla autora, drobiazgowe opisy walk i bitew są jasno nakreślone (choć ich ilość w pewnym momencie zaczyna odrzucać), a realia świata przedstawionego opisane są w sposób zrozumiały, nawet dla czytelników nie należących do grona graczy "Dungeons & Dragons" czy fanów Zapomnianych Krain, uniwersum, w którym rozgrywa się akcja cyklu. Kolejnym atutem są przeplatające się z kolejnymi rozdziałami przemyślenia głównego bohatera. Mimo wspomnianej szlachetnej, acz niezbyt autentycznej postawy, Drizztowi udaje się wysnuć kilka interesujących wywodów, jak choćby ten na temat negatywnego wpływu życiowej stagnacji na poczucie spełnienia. Inspiracją dla słów drowa wydają się losy jego kompanów – żądza przygód Bruenora oraz dążenie do wolności Wulfgara, spowodowane gnuśnością i chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Niestety, śladowe ilości ciekawych przemyśleń giną w kurzu nieustającej wojennej zamieci i szczęku oręża.

Mimo kilku zalet "Król orków" nadal pozostaje kolejnym klonem poprzednich powieści o przygodach wyjątkowego mrocznego elfa. Świadczy o tym powtarzalność wątków oraz statyczność postaci. W przypadku tasiemców to nawet nie dziwi. Warto jednak zastanowić się, do kogo bardziej pasuje to miano: powstających bez końca i sensu kontynuacji czy też żerujących na ich sukcesie autorów, którzy napychają kieszeń kosztem coraz niższej kondycji własnej twórczości? 

Pierwotnie publikowane w serwisie POLTERGEIST.

4 komentarze:

  1. Nie słyszałam o tym cyklu, ale mimo że lubię fantastykę, to chyba nie jest seria dla mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja czytałem parę doooobrych lat temu nawet z fascynacją (na którą swoją drogą wpłynęła wtedy przede wszystkim miłość do "Dungeons and Dragons"), obecnie jednak ledwo byłem w stanie dokończyć tenże najnowszy tom. Nie polecam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Niesamowicie lubię Drizzta, i nie wiem nawet z czego to wynika. Zwykle odrzucają mnie zarówno czarno-białe światy, jak i schematyczne postacie, ale tutaj chyba działa sentyment erpegowca... Ale fakt, Salvatore'a nie da się czytać za długo, bo ma to działanie usypiające.

    OdpowiedzUsuń
  4. To prawda, za dużo zbyt szczegółowych walk, w pewnym momencie oczy same opadają. Drizzta nie da się nie lubić, ale i tak najbardziej zafascynowany byłem Artemisem Entrerim - bardzo ciekawa, pewna siebie i swoich umiejętności postać, dodatkowo nie tak jednowymiarowa jak główny bohater. W ich starciach zawsze kibicowałem mordercy z Calimportu ;)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń