Wieje nudą, czy
porywa?
W księstwie Kałakowa z pewnością
bywały lepsze dni. Tajemnicza zaraza, zwana wyniszczeniem, zbiera potężny plon,
pozbawiając mieszkańców wyspy zarówno życia, jak i pożywienia, a zaostrzona sytuacja
pomiędzy Lądowcami, aktualnie rządzącymi kolonizatorami z kontynentu, oraz
Maharratami, rodowitymi mieszkańcami wysp, skutkuje atakiem tych ostatnich na
powietrzny statek księstwa. Gdy w ferworze walki ginie jeden z Wielkich
Książąt, napięta atmosfera przeradza się w otwarty konflikt, mogący zmienić drastycznie
obecne oblicze archipelagu.
Z takimi okolicznościami konfrontuje
nas Bradley P. Beaulieu w „Wichrach archipelagu”. Tym, co rzuca się w oczy już
od pierwszych stron, jest wszechpotężny chaos związany z odbiorem tekstu. Autor
wprowadza całą masę postaci oraz skomplikowanych nazw, związanych z ich
statusami i funkcjami społecznymi; dodatkowo przenosi czytelnika w sam środek
konfliktu, nie wspominając o jego genezie i przebiegu, przez co początkowo
podczas lektury towarzyszyć nam będzie uczucie dezorientacji. Dopiero z czasem,
zbierając szczątki informacji, odbiorca jest w stanie poznać naturę
rozgrywającej się wojny, a także dowiedzieć się czegoś więcej o relacjach
pomiędzy poszczególnymi księstwami.
Wykreowany przez Beaulieu świat
to główny powód, dla którego warto sięgnąć po powieść amerykańskiego pisarza.
Autor niezwykle dokładnie opisał każdy z elementów, kładąc nacisk na obyczaje
poszczególnych stron konfliktu, ich wzajemne relacje i spojrzenie na świat, co
przełożyło się automatycznie na niezwykle wiarygodnych bohaterów. Pisarz
czerpał sporo z kultury rosyjskiej, której elementy można zauważyć w zachowaniu
wspomnianych Lądowców (zwyczaj częstego picia wódki, charakterystyczne imiona i
nazwy miejsc czy nawet zwroty, żywcem wyjęte z języka: „Da, potrafi…”, „Priwiet,
Niszka”), oraz wschodniej, objawiającej się u Maharratów. Z czasem czytelnik
zaczyna odczuwać niezwykłą atmosferę świata przedstawionego, przepełnionego
zakorzenioną od lat, wzajemną nienawiścią, groźbą nieuleczalnej zarazy oraz
coraz większymi napięciami, zarówno między dwoma ludami, jak i poszczególnymi
księstwami Lądowców. Jednocześnie – dzięki niezwykłej wyobraźni autora – to
świat oryginalny, w którym broń palna kontrastuje z wyjątkowym, dogłębnie
opisanym systemem magii, latające statki ścierają się w powietrznej walce z
potężnymi żywiołakami, a panujące niepodzielnie matry (niewątpliwy matriarchat)
starają się utrzymać w ryzach nieokrzesanych mężów, zapobiegając
rozprzestrzeniającemu się rozlewowi krwi.
O ile jednak świat „Wichrów…”
porywa i zachwyca swą głębią, o tyle fabuła ciągnie w dół ogólną ocenę powieści.
Sam pomysł opierający się na przytłaczającej liczbie interesujących,
przeplatających się nawzajem wątków, wypada świetnie. Nie sposób śledzić losy
ulubionych postaci bez emocjonalnego zaangażowania. Problemem jest cała masa
walk, potyczek i pościgów. Początkowo elementy te nawet wydają się ciekawie
zobrazowane i nadają tempa akcji, jednakże w dalszej części tekstu fabuła coraz
częściej grzęźnie w natłoku ciągłych starć, przez co przeprawa przez tę ponad
sześciuset stronicową księgę staje się nużąca.
„Wichry archipelagu” to niezwykła
historia o istocie tradycji i rodzinnych więzi oraz ciężkich decyzjach,
wynikających z zachwianej lojalności. Porusza także kwestię wiekowej nienawiści
i, w konsekwencji, potrzebie przebaczenia silniejszej od żądzy zemsty. W
głównym bohaterze natomiast możemy doszukiwać się odniesień do współczesności,
szczególnie w jego niezachwianej postawie w obliczu śmiertelnej choroby.
Wszystko to sprawia, że powieść – mimo kilku fabularnych niedociągnięć –
zaliczyć można śmiało do tych, po które sięgnąć warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz